Londyn wsiada na rowery
Johnsonem, który pod wieloma względami był jego przeciwieństwem. Znany konserwatysta jest dzieckiem zamożnych londyńczyków, który wykształcenie pobierał w najlepszych szkołach kraju – najpierw w Eton, a później na Oksfordzie. Kiedy wchodził do polityki, miał już za sobą całkiem udaną karierę dziennikarza, publicysty i popularyzatora historii. Zaczynał w „The Times”. Później pisał dla „Telegrapha” (wielu mówi, że jego korespondencje z Brukseli bardzo umocniły eurosceptyczne nastawienie brytyjskiej prawicy) oraz „Spectatora”. Kariery publicysty nie porzucił zresztą całkowicie, bo – jak mówił – nie mógł sobie wyobrazić, że da radę utrzymać się z wynoszącej 140 tys. funtów rocznie pensji burmistrza miasta i nie przestawał pisać dla „Telegrapha”.
Nie powstrzymało go to jednak przed tym, by na początek zamknąć urzędowy biuletyn „The Londoner”, który kosztował 2,9 mln funtów rocznie i część zaoszczędzonych pieniędzy przeznaczyć na posadzenie 10 tys. nowych drzew. Dwie kadencje Johnsona minęły raczej w cieniu jego osobowości niż większych zmian. Nie obeszło się też bez kilku skandali, które jednak nie zaszkodziły ani burmistrzowi, ani jego statusowi celebryty.
Przez osiem lat Johnson był oskarżany o romans z Helen Macintyre i nepotyzm, gdy szefową komisji sztuki mianował Veronicę Wadley – byłą redaktorkę „Evening Standard”, która to gazeta bardzo mocno wspierała go w czasie kampanii wyborczej. Dużym echem odbiła się też samowola budowlana, którą postawił na balkonie swojego domu w Islington oraz to, że w czasie zamieszek w 2011 roku niezbyt żwawo wracał z wakacji, na które wyjechał niedługo przed ich początkiem. Pojawiały się także oskarżenia o nadużywanie miejskich funduszy (np. do płacenia za taksówki).
Z drugiej strony wiele sympatii zdobył sobie, kiedy w 2009 roku uratował kobietę, którą na Camden zaatakowała banda nastolatek. Johnson wpadł na nie, gdy przejeżdżał obok na rowerze. Burmistrz jest bowiem zapalonym miejskim cyklistą, co znalazło zresztą odbicie w jego polityce. Wiele pochwał zebrał także za bardzo sprawne przeprowadzenie igrzysk olimpijskich. Ciepło przyjęto też projekty rewitalizacji zaniedbanych dzielnicowych „high streets”. Postarał się też o to, by zyskać nieco na dokończeniu inwestycji poprzednika – np. Crossrail.
Jakie zmiany wprowadził Johnson? Stosunkowo niewielkie. Zabronił na przykład picia alkoholu w metrze. Zamówił 1000 Nowych Routemasterów, które miały być metodą przywrócenia tradycji na londyńskie ulice. Największe znaczenie z tego wszystkiego miał jednak rowerowy zwrot w mieście. Uruchomiono system „Boris bikes”, który okazał się być przedsięwzięciem tyle deficytowym, co popularnym. Mianował też pierwszego oficera rowerowego w historii miasta, którym został dziennikarz Andrew Gilligan. Zaczął budować rowerowe autostrady.
Jest taka, raczej powszechna, opinia, że „Czerwony Ken” prowadził o wiele lepszą politykę transportową. Za to londyńczykom o wiele bardziej podobało się to, co Johnson mówił o przestępczości oraz konieczności wspierania gospodarki, która w mieście zależy od sektora finansowego. Obaj panowie cieszą się zresztą sporym i bardzo podobnym uznaniem, i kiedy w 2012 roku po raz drugi stanęli w wyborcze szranki, to Johnson wygrał zaledwie 50 tys. głosów.
Dlaczego warto zagłosować?
To niewiele. Nawet kiedy weźmie się pod uwagę stosunkowo niską frekwencję w londyńskich wyborach. Niską, ponieważ około 60 proc. mieszkańców miasta należy do mniejszości etnicznych lub jest imigrantami; bardzo wielu z nich nie czuje się w obowiązku, by iść do urn lub nie wie, o co tak naprawdę toczy się gra. Tymczasem toczy się ona o jakość życia we własnym mieście.
Mało jest decyzji, które wpłynęły na nią w podobny sposób, jak wprowadzenie Congestion Charge Zone, bus pass’ów oraz wykorzystanie pieniędzy na rozwój komunikacji miejskiej. A głosować może każdy mieszkaniec Londynu, który skończył 18 lat i jest obywatelem Wielkiej Brytanii, jednego z państw Commonwealthu lub Unii Europejskiej. Dotyczy to także Polaków. I chyba już czas, by zacząć zwiększać frekwencję w wyborach na Wyspach i mieć swój głos w tym, jak te będą urządzone. Głos wcale nie pozbawiony znaczenia, bo kiedy spojrzeć na ostatnie wybory, to widać, że głosy nawet części polskiej społeczności mogą zdecydować o tym, kto zostanie burmistrzem miasta.
W tegorocznych wyborach liczy się dwóch kandydatów.
Pierwszy to arystokrata Zac Goldsmith, który reprezentuje torysów i zapowiada wzmocnienie mechanizmów demokracji bezpośredniej, kontynuowanie inwestycji w komunikację publiczną, sprzeciwia się rozbudowie Heathrow i zapowiada rozwój miasta w oparciu o niską zabudowę o małej gęstości (co wydaje się być raczej mało możliwe). Wspiera też program „right-to-buy”.
Drugi to laburzysta Sadiq Khan, który dotąd był posłem z Tooting. Ten bardzo mocno zwrócił się w kierunku mniejszości etnicznych oraz ludzi, którzy wynajmują mieszkania. Zapowiada wprowadzenie London Living Rent oraz powołanie miejskiej agencji wynajmu nieruchomości – jedno z drugim ma stworzyć konkurencję dla prywatnych najemców i stworzyć presję na obniżkę cen, a także pomóc ludziom zaoszczędzić na wkład własny. Obiecuje także wzmocnienie programów budownictwa komunalnego oraz wprowadzenie parytetów etnicznych w Met Police. Mówił także, że będzie starał się o wprowadzenie London Living Wage.
Ale o tym, kto wygra zdecydują ludzie, którzy 5 maja pójdą do urn.
Tomasz Borejza, Cooltura
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.