Transatlantic Trade and Investment Partnership (Transatlantyckie Partnerstwo w dziedzinie Handlu i Inwestycji) to negocjowane od 2013 r. porozumienie handlowe, które ma na celu utworzenie strefy wolnego handlu między Stanami Zjednoczonymi i Unią Europejską. Przewiduje ono usunięcie bądź zmniejszenie rozmaitych barier handlowych, takich jak cła czy odmienne regulacje prawne, w celu pobudzenia wymiany handlowej i rozwoju gospodarczego po obu stronach Atlantyku. Tak przynajmniej głoszą oficjalne założenia. Zdaniem krytyków projektu, TTIP to prosta droga do dyktatu korporacji, którym traktat zapewni możliwości niemal nieograniczonej ekspansji na rynkach krajów unijnych – w miarę nieźle chronionych przed samowolką „wielkiego kapitału”.
Obiecanki cacanki
TTIP nie jest zupełnie nowym pomysłem. Przymiarki do zacieśnienia więzi gospodarczej między USA a „zjednoczoną” Europą sięgają co najmniej lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jednak dopiero na początku bieżącej dekady temat nabrał rumieńców. Sprzyja temu wciąż stosunkowo wysoka dynamika rozwoju krajów BRICS, w szczególności Chin. Połączony rynek USA i UE, które razem tworzą 60 proc. światowego PKB, mógłby zrównoważyć potęgę rosnących rynków azjatyckich – taką logiką kierują się zwolennicy traktatu.
Argumentów za wprowadzeniem TTIP jest sporo. Tyle że mają one głównie charakter sloganowy. Do przekonujących danych na ich poparcie trudno dotrzeć, zakładając, że takie w ogóle istnieją. Być może dlatego, że rzekome atuty partnerstwa transatlantyckiego „zagłuszane” są w Internecie przez doniesienia na temat związanych z nim zagrożeń. Z tymi ostatnimi rzecznicy TTIP nie potrafią jednak rozprawić się w sposób merytoryczny. Konfrontację stanowisk utrudnia zresztą fakt, że negocjacje dotyczące postanowień traktatu prowadzone są w ścisłej tajemnicy przed opinią publiczną, a nawet większością polityków państw unijnych.
W „polskim” Internecie głównym kanałem propagandowym TTIP jest witryna TTIPinfo.pl: „platforma informacyjna dotycząca TTIP prezentowana przez Amerykańską Izbę Handlową w Polsce”. W dziale poświęconym korzyściom wynikającym z traktatu czytamy, że przyniesieżon Unii Europejskiej 119 miliardów euro rocznie, a Stanom Zjednoczonym – 95 miliardów euro rocznie. Skąd wzięły się te liczby? Z szacunków Komisji Europejskiej zaczerpniętych z raportu think tanku Centre for Economic Policy Research. Zaczerpniętych opacznie. Bo w istocie raport mówi o skumulowanym zysku wieloletnim, a nie średnich wpływach rocznych. Podobny „lapsus” dotyczy wyliczenia korzyści związanych z TTIP w przeliczeniu na gospodarstwo domowe. Po rzetelnym odczytaniu analizy CEPR rzekome zyski maleją z 545 euro do 60 euro rocznie.
Co z innymi zaletami „partnerstwa”? Jak wynika z publikacji zamieszczonych na stronie TTIPinfo.pl, umowa ma stymulować relacje handlowe krajów UE, w tym Polski, ze Stanami Zjednoczonymi. Dzięki zniesieniu „barier pozataryfowych” (takich jak rozmaite normy bezpieczeństwa i jakości, które w Europie są często bardziej wyśrubowane niż za oceanem) i inwestycyjnych, na Stary Kontynent ma spłynąć szeroki strumień amerykańskiego kapitału.
TTIP ma być również korzystne dla europejskiego biznesu, w tym małego i średniego. Ze względu na zniesienie bądź ograniczenie taryf celnych, co ułatwi eksport towarów i usług do USA, ze względu na ujednolicenie przepisów w branżach kluczowych dla handlu transatlantyckiego (m.in. farmacja, chemia, motoryzacja) i ze względu na dostęp do taniego amerykańskiego gazu, obniżający rozmaite koszty produkcyjne.
Z euro-amerykańskiego partnerstwa powinni radować się również konsumenci. Przede wszystkim z uwagi na prognozowany spadek cen towarów i usług, a także poszerzenie oferty handlowej oraz wzrost jej jakości. Słowem: bogate zachodnie społeczeństwa konsumpcyjne, tonące w morzu dóbr, mogą liczyć na jeszcze większą ich obfitość. Czy to nie powód do wiwatu?
Umowa przeciw demokracji
„TTIP nie jest porozumieniem o wolnym handlu. To tajna umowa przeciw demokracji” – to tytuł opublikowanego na łamach „Gazety Prawnej” tekstu autorstwa Timothy’ego Claphama, psychologa ekonomii, wykładającego na Uniwersytecie Warszawskim. Jest on wart przytoczenia o tyle, że w dwóch zdaniach ujmuje istotę partnerstwa transatlantyckiego.
Antydemokratyczny charakter umowy potwierdzają również prominentni zwolennicy traktatu. Tacy jak unijna komisarz ds. handlu Cecilia Malmström. Na pytanie dziennikarza „The Independent” jak może forsować TTIP wobec masowego, ogólnoeuropejskiego sprzeciwu społecznego, urzędniczka odpowiedziała: „Nie czerpię swojego mandatu od europejskiego społeczeństwa”.
W tej sytuacji naturalne wydaje się pytanie: skąd Cecilia Malmström czerpie swój mandat? Odpowiedź na nie przynosi raport organizacji War on Want, z którego wynika, że przemożny wpływ na działania komisarz ds. handlu mają lobbyści. Trudno się temu dziwić. Z szacunków Parlamentu Europejskiego wynika, że w Brukseli działa co najmniej 15 tys. lobbystów i 2,5 tys. organizacji lobbingowych. Według nieoficjalnych danych ich liczba może sięgać 30 tys. Większość z nich reprezentuje interesy wielkich korporacji, żywo zainteresowanych wdrożeniem TTIP. O skali ich działalności świadczy fakt, że – jak donosi „The Independent” – Komisja Europejska odbyła już setki posiedzeń z lobbystami w celu przedyskutowania warunków traktatu, ale jedynie na co dziesiątym z nich obecni byli przedstawiciele grup reprezentujących interes społeczny, m.in. organizacje pozarządowe i związki zawodowe.