MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

01/02/2016 16:15:00

Kiedyś muzyka coś dla ludzi znaczyła

z Wojciechem Waglewskim, który wystąpi razem z zespołem Voo Voo podczas Buch Fest (5-6 marca), rozmawia Sławek Orwat.

- W roku 1991 nagrałeś swoją najbardziej osobistą płytę Waglewski Gra-żonie, natomiast na nagranym w roku ubiegłym albumie Dobry Wieczór słyszymy słowa: "Gdybym teraz był dzieckiem i miał wszystko przed sobą, o tobie mógłbym tylko śnić, tylko śnić o tobie". Niewielu artystów wyraża uczucia swoim żonom czyniąc to na dwóch różnych etapach swojej twórczości. Dzisiejszy świat obfituje w ogromną ilość nietrwałych związków. Jaka jest wasza recepta na szczęśliwe małżeństwo?

U nas to inaczej wygląda, bo i Leszek Janerek jest z Bożenką wieki całe, i Kazik, i Muniek i tu znowu się chyba odwołam do tych dwóch różnych światów. Jest ten świat popowo-celebrycki, który wręcz kipi zdradami, nowymi narzeczonymi itd. i jest świat rockowy, który w moim przekonaniu jest znacznie bardziej skomplikowany, bo wymaga od artystów zdecydowanie więcej niż świat muzyki popowej. Muzyka popowa jest wykreowana, przez te wszystkie firmy i agencje, natomiast w rocku trzeba jednak walczyć samemu i po prostu robi się to wygodniej, kiedy ma się bliską osobę. Jeśli dba się o ten związek i najbliższa osoba jest w stanie wytrzymać różne kryzysy i dołki, czasami nieobecności i różne inne historie z tym związane i jeśli ona przejdzie przez te etapy załamań, bo przecież w tym zawodzie cały czas jest: góra - dół, góra - dół, euforia - deprecha, euforia - deprecha i jeśli taki zły moment przetrzyma, to jest wspaniale, bo to bardzo cementuje. Także ja nie wiem jaka jest recepta i daleki jestem od tego, żeby jakiejkolwiek recepty udzielać. Wiem tylko, że trzeba o siebie dbać, trzeba być atrakcyjnym dla osoby, z którą się jest przez całe życie i że czasami wymaga wysiłku, aby zadbać o linię, żeby zrobić zęby, żeby dobrze się odżywiać, żeby nie dawać bani takiej na maksa, żeby się nie przewracać, nie rzygać, czyli takie proste rzeczy i myślę, że wtedy najczęściej może się to spotkać z taką samą reakcją kobiety, z którą się jest, co w konsekwencji powoduje, że można być zakochanym przez lat tam... zaraz, ile to lat my już jesteśmy ze sobą?

- Wspomniałeś przez moment o świecie popowo-celebryckim. Mam dość krytyczny stosunek do muzyki pop, co nie oznacza, że jej nie lubię. Doceniam chociażby to, co zrobił Michael Jackson. Uważam jednak, że pop wtedy miał klasę, kiedy była to uboczna produkcja muzyków rockowych i jazzowych. Np. taki "I Just Called To Say I Love You" był ogromnym sukcesem komercyjnym, ale zaraz potem Stevie Wander znowu śpiewał swoje. Phil Collins czy Freddie Mercury obok płyt nagrywanych ze swoimi zespołami robili pop na takim poziomie, że do dziś nikt nie potrafi tego powtórzyć. Moim zdaniem najgorsze oblicze popu pojawiło się wtedy, kiedy w miejsce tak genialnych aranżerów jak Quincy Jones do głosu zaczęli dochodzić przeciętni użytkownicy programów komputerowych, a zniesmaczeni tym artyści - jak choćby wspomniany Phil Collins - pozbierali swoje zabawki, zamknęli za sobą drzwi i odizolowali się od tandetnej konfekcji.

To nie jest tak, że ja mam - broń Boże - do popu jakiś stosunek. Umówmy się, że jazz także posiłkował się tak zwanymi evergreenami, czy czasem wręcz kiczowatymi melodiami operetkowymi, bo standardy jazzowe to przecież często pieśni wyrwane z jakichś musicali, a więc ze sztuki popowej. Ja myślę, że pop został zabity przez produkcję. Nastąpił taki moment w muzyce, że ważniejsza od dźwięków i wykonania, stała się produkcja. Nastąpił okres, w którym produkcja zaczęła przykrywać samo sedno muzyki. Te wszystkie techniki obrabiania utworów, wymogi stacji radiowych i telewizyjnych, kompresowanie czasowe... nie wiem na przykład od kiedy pojawiło się to nieszczęsne 3:20 czy 3:40 jako czas antenowy. Właśnie to, że firmy płytowe kompresowały w taki sposób utwory bez pytania artysty o zgodę spowodowało, że te gatunki bardzo się od siebie oddzieliły. Jeśli śledzisz historię muzyki rockowej, to na przykład Ramonesi popełnili taką płytę z różnymi producentami m.in. z Philem Spectorem, z którym jeden z Ramonesów mocno się wtedy pokłócił. Ta płyta jest nie do słuchania, ponieważ jest zrobiona z takim mocno plastikowym soundem. Producenci chcieli po prostu zrobić z Ramonesów amerykański plastikowy, pop rockowy zespół. Jeśli chodzi o kombinację popu i rocka, to najbardziej charakterystyczny jest właśnie chyba pop-rock amerykański, czyli Bon Jovi itd. Ja nic do tego nie mam poza tym, że na przykład taki Ozzy Ozbourne  na swoich mega zawodowo wyprodukowanych albumach solowych brzmi trzy razy nudniej niż na płytach z Black Sabbath. Ozbourne jest przykładem tego, co dzieje się, jeśli wokalista  przestaje funkcjonować w zespole. Ja upieram się cały czas przy tym, że rock and roll to jest zespół i że bardzo dobrze, że jest się razem, że razem coś się tworzy i że się tę odpowiedzialność dzieli na wszystkich członków zespołu, bo to powoduje, że ta muzyka jest oglądalna ze wszystkich stron, każdy z muzyków ma coś tam do powiedzenia, ma swoje zdanie, ma swój pomysł na brzmienie i to jest fantastyczne, bo to co pojawia się wtedy na płycie i na koncertach jest konglomeratem czterech osobowości. Natomiast w popie dlatego w którymś momencie zespoły przestały mieć znaczenie, ponieważ pojawili się wyprodukowani, czyli "zrobieni" przez producentów soliści. Nie ma już dziś tego ducha zespołowego, a muzycy rockowi tacy jak Van Halen, który pojawił się u Michaela Jacksona są tylko taką... wisienką na torcie. Pop ma swoje plusy i ma swoje minusy. Dla mnie pop jest nudny. Umówmy się, że Beatlesi, gdyby przenieść to, co robili w latach 60' w czasy współczesne, pewnie też mieliby 3,5 minutowe produkcje, no chyba że chcieliby być zespołem rockowym. W każdym razie oni mieli chociaż świetne piosenki. Myślę sobie, że jeśli uprawia się muzykę rozrywkową, to podstawą jest talent do pisania i produkcji. W popie jest fajnie, żeby piosenkarz czy piosenkarka miał/miała miły, ładny głos. Myślę, że nie mógłby piosenki popowej zaśpiewać na przykład Keith Richards czy Bob Dylan, bo te dwie estetyki się jakby nie łączą ze sobą. Jest jednak to, co rock z popem łączy, bo piosenka jest zawsze piosenką i obojętnie czy jest popowa czy rockowa, musi być dobra, musi mieć jakąś swoją konstrukcję. Są także różnice. Piosenka popowa musi być ładna i okrągła jak dupa, jak mawiał Jasiu Muniak (śmiech), natomiast rock and roll może być brzydki i chropowaty, bo tam ważne są siła, emocje i spontaniczność.

- Powiedziałeś przed chwilą, że siła rock and rolla to granie zespołowe. W nagraniu albumu Waglewski Gra-żonie poza tobą wziął udział tylko Stopa i pomimo, że jest to twój album solowy, kilka pochodzących z niego utworów wykonujesz także na koncertach Voo Voo. W niczym nie umniejszając wkładu twoich kolegów, dla niejednego słuchacza Voo Voo = Wojciech Waglewski. W jaki sposób poruszasz się repertuarowo pomiędzy tymi dwoma szyldami i czy emocjonalnie w ogóle je rozdzielasz?

Płyta Gra-żonie powstała troszkę z nudów. Nagrywaliśmy wtedy Małe Voo Voo. Trwało to dość długo i troszkę mnie męczyło, a miałem w szufladzie napisane bardzo osobiste teksty i nie chciałem w to już chłopaków z zespołu angażować. Pomyślałem sobie, że razem z Wojtkiem niestety już świętej pamięci Przybylskim zrobimy w studiu coś fajnego, co będzie takie bardzo dla mnie bliskie, bardzo osobiste, momentami może nieudolne, momentami może troszkę toporne, ale że będzie to takie bardzo moje. Na tyle moje, że może nie za bardzo bym chciał, żeby wkręcać w to cały zespół w sensie  przekazu i na tyle moje, że będzie tam może więcej gitary i właśnie takie się to okazało, co nie zmienia faktu, że potem graliśmy te utwory również jako zespół i grać będziemy i co więcej, w tym roku zagramy z zespołem na festiwalu w Suwałkach całą płytę Gra-żonie. Są to utwory, które grane z zespołem nabrały zupełnie innego kolorytu, ponieważ - i tu mówię o tym, co różni ten zespół - rzeczywiście jest tak, że ja tam jestem panem i władcą, ale na szczęście jest to zespół złożony z muzyków, z których każdy realizuje się we własnych projektach, przez co nie ma z nami jakichś ambicjonalnych kłopotów. Ta rola dlatego jest u nas tak ustalona, ponieważ ja nie przepadam za pełną demokracją w sztuce. Ktoś musi tę płytę wymyślić, ktoś musi wymyślić jej dramaturgię, ktoś musi wymyślić jej koncepcję itd. Natomiast brzmienie i to, co się dzieje w studiu, riffy, sposób rozwijania improwizacji, skale czy sposób traktowania bębnów itd,  to wszystko jest już jednak wynikiem naszej wspólnej pracy i wtedy jest to praca naprawdę zespołowa, co z kolei powoduje, że te moje prywatne, solowe nagrania są jednak bardziej kameralne, prostsze i bardziej zbliżone do klasycznej formy rockowej. I to jest fajne - myślę - bo fajna jest ta świadomość, że z kolegami to wszystko nabiera jeszcze innego wymiaru.

- O "Stopie" powiedziano już niemal wszystko. Jakie momenty z waszych wspólnych przeżyć wspominasz najczęściej?

Ja go kochałem bardzo. Był dla mnie nie tylko przyjacielem. Był kimś znacznie więcej. "Stopek" miał pod górkę raczej w życiu, które nie układało mu się najlepiej. Opowieści mnóstwo by było. Mnie bardzo cieszyło to, że on do nas wszedł jako muzyk z  zupełnie innym backgroundem. Fascynował go AC/DC. To był jego ulubiony zespół. "Stopek" był fanem bardzo prostego grania, natomiast został wkręcony w zupełnie inaczej wymyślone bębenki. Ja zawsze bębny traktowałem nie jako jeden instrument, tylko jako zestaw kilku instrumentów. Chciałem, żeby nie grać schematycznie, tylko żeby tymi bębnami się pobawić, żeby każdy z tych instrumentów miał swoje zdanie i żeby całą tę fakturę i strukturę podkładu, tego groove'u budować na bazie gadających bębnów. On w to bardzo mocno się wkleił i bardzo chciał poznać rzeczy, których nigdy wcześniej nie robił, w związku z czym był perkusistą, na którego wszystko mogło się walić, mogliśmy się mylić, ponieważ rozwijaliśmy się dopiero w tych priorytetach, w tych szaleństwach na scenie bardzo mocno, a Stopuś był osobą, która zawsze nas trzymała za kręgosłup i mogliśmy tam wyprawiać różne cuda, a on zawsze ściągał nas na ziemię, to znaczy zawsze był osobą, na której można było w każdej sytuacji polegać i to było najważniejsze. Poszczególnych opowieści mogłoby być mnóstwo i nie ma teraz na to specjalnie czasu. Mogę tylko powiedzieć tyle, że mieliśmy wątpliwości, czy jest sens kontynuować granie po śmierci Piotrka. Potem doszliśmy jednak do wniosku, że jest to  jednak jakimś naszym obowiązkiem, ponieważ to, co wyjątkowego jest w tym zespole to jest to między innymi brzmienie. Pomysł na takie granie był w dużej mierze jego zasługą i początkowo szukając perkusistów, którzy graliby tak jak Piotrek, którzy go gdzieś tam dwu czy trzykrotnie zastępowali, okazało się, że był to kiepski pomysł i on nas troszkę podłamał, bo jednak zawsze wracało się do tego pierwowzoru, czyli do tego, co robił Piotrek. No i wszedł Bryndu, który był świetnym pomysłem. Wszedł chłopak młody, który o Voo Voo niewiele wiedział, przez co wniósł taką swoją niepokorność, swój pomysł na ten zespół i w związku z tym jakoś odbiliśmy się od myślenia, żeby próbować przedłużyć to, co robiliśmy ze "Stopką" i chyba słusznie zaczęliśmy robić to inaczej. Jednocześnie pierwszą płytę, którą nagraliśmy z Bryndem, poświęciliśmy w całości Stopce i zrobiliśmy to na tyle gładko, że jakby wyszliśmy z tego dołka, w którym cały czas mieliśmy z tyłu głowy granie Stopy, bo na dłuższą metę nie dałoby się tak pracować.

- Zeppelini nie wyszli z tego nigdy...

Tak.

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska