MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

01/02/2016 16:15:00

Kiedyś muzyka coś dla ludzi znaczyła

z Wojciechem Waglewskim, który wystąpi razem z zespołem Voo Voo podczas Buch Fest (5-6 marca), rozmawia Sławek Orwat.


- Odnoszę wrażenie, że odkąd w muzyce progresywnej fusion zostało zastąpione art rockiem - skądinąd muzyką wartościową - to ten duch Mahavishnu Orchestra trochę jakby osłabł. Zgodzisz się?

No tak, tylko że fusion wypuściło z siebie też bardzo dużo złych rzeczy i czas to potem zweryfikował. Mahavishnu była rewelacją, pierwsze płyty Milesa były świetne, ale potem już nie wszystko było tak udane. Wiesz... we fusion jest coś takiego, co zawsze mi przeszkadzało i do tej pory mi przeszkadza. Jest to muzyka, która z jednej strony zabija spontan i nieprzewidywalność muzyki rockowej, a z drugiej zabija finezję jazzu i dlatego nie zawsze mi się to połączenie podobało i dlatego wolę raczej muzykę mocno transową... zresztą jak ją zwał, tak zwał. Myślę, że zainteresowanie muzyką wciąż ewoluuje i cały czas będzie się do czegoś wracało. Kiedy powstał zespół Voo Voo, byłem akurat w takim okresie swojego życia i chyba każdy muzyk taki okres przeżywa, że wszystko co było przed nim, to jest już staroć, którą trzeba wyrzucić i że my teraz zrobimy taką muzykę, której świat jeszcze nie słyszał. Upłynęło 10 albo 15 lat i doszedłem do wniosku, że bez sensu jest próbować tworzyć coś, co ktoś już dawno wymyślił, a lepiej jest w ramach w tej chwili już bardzo szerokiej formuły, znaleźć sobie swoje własne miejsce. A to, że się do tego wraca i że zawsze będzie się wracało, to tak być powinno, bo w każdej muzyce korzenie są niezwykle ważne.

- Z dawnym muzykiem Śmierci Klinicznej Markiem Czapelskim w składzie pojechaliście na wasz pierwszy Jarocin. Jak wspominasz tamten festiwal i jak jawi się dziś tobie tamta atmosfera w odniesieniu do współczesnych festiwali rockowych, jak na przykład zdecydowanie bardziej skomercjalizowany Przystanek Woodstock?

Po pierwsze to nie wiem, czy przy takiej ilości ludzi, jaka przyjeżdża na Woodstock, jest możliwe, żeby nie pojawił się ktoś z pomysłem na skorzystanie z tej okazji i nie jest to moim zdaniem nic złego. Umówmy się, że w Jarocinie w porywach bywało 30 tysięcy ludzi. Jarocin w tej chwili jest zresztą mocno idealizowany i wokół Jarocina chodzi dużo mitów, które nie do końca są słuszne. Takim pierwszym jarocińskim mitem jest twierdzenie, że był to festiwal punkowy, co nie jest prawdą. On próbował ewoluować w tę stronę, ale podczas tych najważniejszych Jarocinów w latach 80' to nie Śmierć Kliniczna, nie Armia i nie Dezerter były największymi gwiazdami, tylko to Dżem był tym najważniejszym zespołem, który wszystko podsumowywał i pamiętam, że zawsze nad ranem grywał dwu, trzygodzinne koncerty, którymi się te festiwale kończyły. Natomiast wszystkie poszczególne podgrupy miały tak ułożone dni podczas tego festiwalu, żeby na przykład metalowcy z punkowcami nie pokłócili się za mocno i to były te elementy różnicujące. Wielką zaletą Jarocina było jednak przede wszystkim to, że był on muzycznie zawsze bardzo kolorowy. Poza tym - skoro już mowa o owej komercyjności - to jest to kwestia już nie tyle samej komercji ile technologii i nie mówię tu o wielkości festiwali, ale o ich atmosferze, podobnie jak można mówić o różnicach pomiędzy pierwszym Woodstockiem a tym późniejszym albo Lollapaloozą. Trzeba pamiętać, że podobnie jak ten pierwszy Woodstock, tak i te pierwsze jarocińskie festiwale, były to takie klecinki z pozorami zawodowstwa, podczas których nie gadało się na przykład o tym, że gdzieś tam brakowało nagłośnienia, albo że czasami prąd siadał, chociaż wszystko to robiły niby zawodowe agencje, ale pomimo tego, że dysponowano wówczas sprzętem dosyć marnym i często psującym się, miało to jednak swoisty urok takiego zajścia specyficznego. Poza tym niezwykłość Jarocina najbardziej polegała na tym, że on tak najmocniej rozwinął się chyba po stanie wojennym, kiedy stał się taką enklawą i odskocznią. Na Przystanku Woodstock wjeżdża się w takie jakby miasto, bo pół miliona ludzi to jest naprawdę duże miasto, w którym obowiązują zupełnie inne reguły, niż w normalnym życiu, wjeżdża się w jakąś inną rzeczywistość i tak było też i na tamtym Jarocinie. Ta rzeczywistość była jeszcze dodatkowo poplątana przez cały ten komunizm i przez fakt, że Jarocin stanowił bazę przeznaczoną do różnych eksperymentów, które milicja wtedy sobie wymyślała jak na przykład to, że muzykanci byli nagminnie przesłuchiwani, ale pomimo tego, że wszystko było wtedy tak mocno inwigilowane i upokarzające, to nasza wspólnotowość była tam olbrzymia. Były to też takie czasy, w których posiadanie wartościowych przedmiotów było obciachem. W latach 70' nikt nie chwalił się tym, że ma furę i komórę, bo komórek nie było, a na samochód niewiele osób było wtedy stać, ale gdyby nawet było ich stać, to cały ten hippisowski okres nie był czasem chwalenia się bogactwem, pokazywania się, czy robienia ustawek przy swoich pierwszych domach czy samochodach, bo takie zachowanie kompletnie skreślałoby wtedy takich ludzi towarzysko. W tej chwili jest odwrotnie. Ktoś, kto nie ma auta, kto nie ma domu itd, jest w towarzystwie niemile widziany. W czasach jarocińskich tak to wszystko ewoluowało, że nawet jak chciało się już mieć to swoje wymarzone mieszkanie, ale z różnych powodów się go nie miało, to nadal jednak nie był to festiwal prezentujący ubrania z najnowszej kolekcji jakiegoś znanego krawca z okolicy, czy promujący jakąś tam konfekcyjność, która z czasem pojawiła się podczas podobnych imprez na świecie w skutek tego, że zmieniła się mentalność, a konsumpcja wkradła się w nasze życie bardzo mocno i trzyma się nieźle.  

- Dlaczego krótko po waszym pierwszym Jarocinie wszyscy trzej grający z tobą muzycy opuścili Voo Voo?

To też jest dłuższa historia. W ogóle to nie był to do końca zespół. Były to moje autorskie utwory, do których zaprosiłem Wojtka Morawskiego i Andrzeja "Karakułę" Nowickiego, czyli członków zespołu Morawski Waglewski Nowicki Hołdys, żeby nagrać je w studio, a że grywałem wtedy troszkę w klubach zachodnich i moje inicjały WW pisane na plakatach po polsku, w Amsterdamie czy w Berlinie byłyby czytane jako dablju dablju, stąd powstała ta pisownia Voo Voo. Tak naprawdę koncert w Jarocinie, był dopiero przymiarką do zespołu. Tam po raz pierwszy pojawił się Milo, a Andrzej Nowicki - do czego zresztą po latach się przyznał - nie za bardzo kumał to, co graliśmy, ponieważ byliśmy wtedy muzycznie dość mocno wywrotowi. Te moje pomysły - powiem dosyć nieskromnie - były jak na tamte czasy pomysłami w Polsce niezwykłymi, ponieważ nie było tam w ogóle skali bluesowej, a ja zacząłem posługiwać się wielotonowymi skalami osjanowskimi rzadko spotykanymi nawet w muzyce rockowej na świecie. Po tych kontaktach z Amsterdamem, z muzykami ze sceny berlińskiej i z Belgami, którzy byli bardzo mocni w muzyce awangardowej, byłem dosyć buńczucznie nastawiony, bardzo chciałem grać to wszystko inaczej i nie wszyscy wtedy w to wchodzili. Wojtek Morawski w Jarocinie już nie zagrał, ponieważ udał się w celach zarobkowych w rejs na statku. Miałem Marka Czapelskiego, z którym grałem krótko. Marek jest to ciekawa osobowość i fajny facet, natomiast delikatnie mówiąc, nie ćwiczył. Nasze granie było bardzo wymagające, a jemu starczało energii w sumie na pół koncertu. Potem gdzieś tam miał jakiś zatarg z Jankiem Pospieszalskim, a był to właściwie moment, w którym zespół dopiero się tworzył. Tak naprawdę Voo Voo jako zespół to był dopiero skład z Andrzejem Ryszką, z Jankiem Pospieszalskim i wtedy jeszcze gościnnie z Mateuszem Pospieszalskim. Potem z różnych powodów wszystko zaczęło się wykruszać. Andrzej Ryszka uciekł za chlebem i troszkę z powodów osobistych do Kanady, a na jego miejsce wszedł Stopek, który już parę razy go zastępował, kiedy Andrzej jedną nogą był w zespole Krzak i jakby coraz bliżej było mu do Krzaka i do muzyki blues rockowej. Janek rozpoczynał karierę w telewizji, a potem wszystko w sumie dosyć ładnie się poukładało. Na miejsce Janka wszedł Karim, którego poznałem jeszcze jak był dzieckiem, kiedy to kolegował się z moimi synami. To był taki nowy powiew. Pojawił się kontrabas i wszystko nabrało wtedy trochę innych rumieńców, a potem już na stałe był ten skład ze Stopką i z Mateuszem i dopiero wtedy tak naprawdę stworzył nam się taki prawdziwy Voo Voo.

- W roku 1988 dzięki Voo Voo ukazała się pierwsza polska płyta, na której w sposób tak znaczący zaśpiewały dzieci.


Nie wiem, czy pierwsza, ale na pewno była ona dość ryzykowna. Takie przedsięwzięcie dla zespołu o awangardowej proweniencji, że włosy na cukier, ramoneski i czerwone spodnie i że nawet jak na Jarocin nie zawsze byliśmy komunikatywni i tu nagle... płyta dla dzieci. Historia trochę skomplikowana. Kiedyś mój znajomy Jurek Bielunas rodzinnie spowinowacony z Pospieszalskimi zrobił dla telewizji spektakl, do którego napisał bardzo piękne wierszyki dla dzieci i poprosił nas o zrobienie muzyki. Zrobiliśmy. Usłyszał te piosenki amerykański gitarzysta Tom Logan, który mieszkał wówczas w Polsce i był mężem Majki Jeżowskiej. On się tymi piosenkami bardzo zachwycił. Poszedł więc do Polskich Nagrań, bo znał tam kogoś i powiedział, że muszą doprowadzić do wydania tej płyty, bo jest to w ogóle rewelacja. Kiedy więc zgłosiła się do nas taka firma, to wtedy dopiero do nas dotarło, że jest to duże wyzwanie. Skądinąd przyjąłem to na klatę, bo miałem dzieci, które nie za bardzo wkręcały się w Akademię Pana Kleksa. W ogóle to odnosiłem wrażenie, że film Akademia Pana Kleksa, czy zespół Gawęda robione były po to, żeby rodzice bardziej się tym cieszyli niż dzieci. Pomyślałem wtedy, że jedyną rzeczą, która uratuje tę płytę - aczkolwiek znam do tej pory osoby, które uważają to za zdradę - jest nagrać ją tak, jakbyśmy nagrywali ją dla dorosłych, to znaczy kompletnie nie przejmować się tym, czy będzie się to dzieciakom podobało w sensie muzycznym, a ponieważ teksty nam się podobały, wydawało nam się, że jest o co powalczyć. I tak powstała płyta, którą wspominam bardzo miło, tym bardziej, że mieliśmy takie założenie, że nie męczymy dzieci, czyli że ta płyta nie będzie niosła za sobą koncertów z tymi dziećmi, tak aby one nie poczuły się jakimiś gwiazdami muzyki estradowej. Ta płyta była wtedy sprzedana w jakimś kolosalnym nakładzie i miło mi, że wyrosły całe pokolenia ludzi, które na tej płycie się wychowywały i do niej wracają. Także dobrze ją wspominam, aczkolwiek to strasznie upierdliwa praca z dziećmi jest, ponieważ one są w stanie w ciągu pół godziny zdemolować całe studio, a ich percepcja nie przekracza w sumie godziny i po godzinie nie da już się z nimi pracować. Tak więc trzeba było mocno się wtedy spinać, ale dobrze to wspominam.
 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska