MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

01/02/2016 16:15:00

Kiedyś muzyka coś dla ludzi znaczyła

Kiedyś muzyka coś dla ludzi znaczyłaz Wojciechem Waglewskim, który wystąpi razem z zespołem Voo Voo podczas Buch Fest (5-6 marca), rozmawia Sławek Orwat.
- Swój solowy album Muzyka od środka z roku 1998 nagrałeś wspólnie z kolegami z Voo Voo, przez co płyta często zaliczana jest do oficjalnej dyskografii zespołu. Ten bardzo osobisty dla ciebie krążek wiąże się z twoimi wspomnieniami z wczesnego dzieciństwa. Jako kilkulatek wchłaniałeś bardzo różnoraką i wielokulturową muzykę. Czy ten okres miał kluczowy wpływ na twoja muzyczną wrażliwość i całą późniejszą twórczość?

Wojciech Waglewski: Zacznijmy od tego, że to była płyta z muzyką napisaną do filmu Leszka Wosiewicza i to film zdeterminował ten rodzaj muzyki, ponieważ opowiadał o małym powojennym miasteczku i właśnie takie miasteczko pamiętałem, bo w takim się urodziłem. Urodziłem się w Nowym Sączu i te klimaty, które przeczytałem w scenariuszu i które zobaczyłem później w filmie, bardzo dobrze łączyły się z moim wyobrażeniem muzyki z tamtych czasów. Urodziłem się w regionie tak zwanych Górali Niskopiennych i Lachy tam rządziły, czyli muzyka dość specyficzna i zresztą mało w Polsce znana. Oprócz owych Lachów byli też i Cyganie. Był to bowiem okres, kiedy cały Nowy Sącz otoczony był taborami cygańskimi, ponieważ jeszcze wtedy była na to zgoda. Nie pamiętam w którym roku padł zakaz poruszania się taborami. Było to niezwykle kolorowe widowisko. Oni mieszkali pod miasteczkiem i chłopięciem będąc dość często tam się podkradałem, żeby się poprzyglądać, posłuchać i ponapawać. Także rzeczywiście dużo jest takich klimatów, które oczywiście pamiętam na tyle, na ile mogę, bo nie można zapomnieć, że mieszkałem tam przez pięć lat swojego bardzo młodego życia tuż po urodzeniu, więc było to bardziej moje wyobrażenie przefiltrowane przez pryzmat moich późniejszych doświadczeń o tym, co wtedy widziałem i co wtedy słyszałem niż to, że tak było naprawdę.

- Niedawno miałem okazję zetknąć się z muzyką Lachów Sądeckich za sprawą zespołu Lachersi. Jeden z muzyków tej kapeli uświadamiał mnie, że ich folklor jest w Polsce trochę pomijany. I rzeczywiście chyba coś w tym jest, bo powszechnie jednak region ten kojarzony jest przede wszystkim z Góralami.

Tak i właśnie a propos tego, myślimy z Krzyśkiem Trebunią o tym, żeby tym razem zrobić wspólnie płytę nie z muzyką podhalańską czy karpacką, ale właśnie z muzyką mi nieco bliższą - tą z Beskidu Niskiego, czyli z muzyką sądecką. Może coś z tego wyjdzie, bo rzeczywiście ta muzyka zasługuje na to, żeby więcej się o niej dowiedzieć.

- Teraz będzie trochę prowokacyjne pytanie. Czy gdyby nie projekt I Ching, to nie byłoby Voo Voo?

Ono nie jest prowokacyjne, ale jest to trudne pytanie. Myślę, że powstałoby jakieś tam Voo Voo. Tworząc swoje pierwsze zespoły rockowe jako jeszcze bardzo młody człowiek, miałem bardzo złe doświadczenia z wokalistami. Generalnie nie przepadam za wokalistami z tego powodu, że najczęściej rządzą. To znaczy najczęściej im się wydaje, że to, że Bóg obdarzył ich głosem i fakt, że są frontmanami, powoduje, że zespół sprowadzany jest często do roli akompaniatorów, przez co panujące w nim układy są bardzo słabe. Przynajmniej ja miałem takie doświadczenia, ponieważ dużo jako muzyk pracowałem w zespołach akompaniując różnym piosenkarzom. Ja natomiast żyłem ideą takiego zespołu, że tworzy się grupę przyjaciół, rodzinę i że to jest naprawdę zespół, że wszystkim się dzielimy - ostatnim opłatkiem i ostatnią koszulą. Przynajmniej tak zawsze było i tak do tej pory jest w Voo Voo. Przez całe lata nie miałem szansy, aby założyć zespół rockowy, ponieważ z kolei zakładanie rockowego zespołu bez wokalisty, to jest jakieś nieporozumienie.

Musi być przecież jakiś komunikat, musi być jakaś opowieść i dopiero I Ching spowodował, że wydobyłem z siebie głos ludzki, jaki by on tam nie był, słabiutki bo słabiutki, ale udało się go wydostać na światło dzienne i to mnie sprowokowało do tego, żeby się nim posługiwać dalej. Powstał zespół Morawski Waglewski Nowicki Hołdys, czyli ten zespół, który z różnych powodów za długo nie poszalał, ale za to w tym czasie Hołdys mnie namówił, żebym gdzieś tam się ujawnił ze swoimi pomysłami muzycznymi, żeby to ujrzało światło dzienne i powiedział mi, że muszę założyć zespół, pojechać do Jarocina i tam dowalić. To znaczy powiedział mocniej, ale nie chcę się tu wyrażać, bo być może dzieci będą to czytały. W każdym razie tak też zrobiliśmy. Ponieważ ja akurat wtedy mało bywałem w Polsce, gdyż połowa mojego życia zawodowego, były to zagraniczne koncerty z Osjanem, przez co nie za bardzo wiedziałem, co się w ogóle w Polsce dzieje, więc ten I Ching był też taką okazją, że poznałem prawie wszystkich muzykantów, którzy wtedy się liczyli i to rzeczywiście spowodowało, że zdecydowałem o tym, że... a nuż uda mi się samemu jakąś orkiestrę poprowadzić i udało się. Także rzeczywiście jest coś na rzeczy, że ten I Ching spowodował, że w konsekwencji pojawił się zespół Voo Voo.

- Powołując do życia Voo Voo, 3/4 zespołu Morawski Waglewski Nowicki Hołdys uzupełniłeś multiinstrumentalistą Milo Kurtisem. Czy wybór muzyka znanego z występów w grupie Osjan wynikał z twojego pomysłu na folk-rockowe brzmienie z dużą przestrzenią na improwizację?

Zadałeś mi dość obszerne pytanie, które wymaga dość długiej opowieści. Po pierwsze to ja zdecydowanie pochodzę z epoki, która szczęśliwie wróciła parę lat temu, czyli z epoki, w której muzyka rockowa była muzyką improwizowaną. Te wszystkie rzeczy, które najbardziej mnie porażały, to był ten czas, kiedy do Polski przyjeżdżały prawdziwe gwiazdy jazzu, jak choćby Roland Kirk, czy - skoro już jesteśmy w Anglii - John Surman, który wraz ze swoim genialnym triem dał pokaz kompletnie nieokiełznanej wyobraźni. Widziałem wszystkich, którzy wtedy bywali i ten fakt, że muzyka powstaje na scenie, że ta muzyka rodzi się w pewien sposób wspólnie z publicznością, jest niepowtarzalna i rodzi się w tej właśnie chwili, był dla mnie największą rewelacją. Także kiedy usłyszałem Hendrixa, kiedy usłyszałem Grateful Dead, kiedy usłyszałem Cream, to wszystko mi się otworzyło. Tę ideę improwizowania trzymam zresztą do tej pory i nadal wszystkie zespoły, w których gram, są to zespoły, które potrafią improwizować i tak też było w pierwszym składzie Voo Voo, w którym Milo podobnie jak w Osjanie pełnił bardziej rolę managerską niż muzyczną. Poza tym od lat jesteśmy przyjaciółmi i dlatego w tej pierwszej odsłonie Milo przez chwilę się pojawił. Idea improwizacji powoduje między innymi to, że możemy spotkać się na scenie z tak wybitnymi muzykami różnej proweniencji jak Tomek Stańko, Alim Qasimov, Ula Dudziak czy Kazik i to jest fantastyczna rzecz. Nie wyobrażam sobie muzykowania bez improwizowania. To się kilka lat temu odrodziło i choć w tej chwili ta muzyka odwołująca się do improwizowania znowu trochę jakby przykucnęła, to przed trzema laty na zrobionej w Brazylii Lollapaloozie widziałem Black Keys, który zagrał dwugodzinny, wyimprowizowany koncert solidnego rocka, jaki grało się kiedyś. Ten koncert bardzo mnie ucieszył, bo był tam Auerbach, Black Keys i cała masa brytyjskich zespołów typu gitary/bębny czy też w postaci klasycznego tria. W tej chwili jak już powiedziałem troszkę to kucnęło, ale prędzej czy później znowu powróci. Myślę, że na chwilę obecną zamarła w narodzie ochota do grania i słuchania takiej muzyki, bo nie ukrywam, że ja też wróciłem do takiego grania na czas jakiś, a w tej chwili chyba by mi się nie chciało. Muszę poczekać, aż mnie znowu coś rozpędzi i to też w muzyce jest fajne, że te okresy przeplatają się ze sobą.

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska