Gdy myślimy o przyszłości mamy zwyczaj widzieć ją taką, jaka jest teraz, tylko trochę lepszą. Henry Ford odnosząc to do swojej działki mawiał o tym tak: „Gdybym na początku swojej kariery jako przedsiębiorcy zapytał klientów, czego chcą, wszyscy byliby zgodni: chcemy szybszych koni”.
Tymczasem to, co najbardziej zmienia świat, to na ogół pojawianie się rzeczy nowych, ale takich które dotyczą najistotniejszych sfer naszego życia: pracy, zdrowia i komunikacji. To różnica taka jak między lepszym telefonem i internetem. Ten pierwszy ułatwił życie. Ten drugi zmienił świat.
Nowych technologii, które mogą zrobić coś podobnego i w przeciągu kilku lat opuszczą mury laboratoriów jest kilka. Są też takie, które są z nami obecne od lat, ale właśnie zbliżają się do punktu przełomowego, po przekroczeniu którego, nasza rzeczywistość może być zupełnie inna.
Tak jest na przykład z robotami, które mają stać się proletariatem XXI wieku. W perspektywie kilku lat kupienie robota do pracy przy zbiorach ma być tańsze, niż zatrudnienie człowieka.
Świat inteligentnych robotów
Kiedy Isaac Asimov w połowie ubiegłego wieku tworzył Świat Robotów – serię, która należy do lektur obowiązkowych każdego fana sci-fi – w którym maszyny pracują za nas, była to jedynie bajeczka dla fanów gatunku. Na maszyny patrzono wówczas jak na narzędzia, które mogą człowiekowi pomóc, ale nie mogą go zastąpić. Do tego byłaby bowiem potrzebna sztuczna inteligencja, która wówczas wydawała się czymś bardzo odległym, ale dziś – w czasie, gdy USA i Unia Europejska równolegle wydają miliardy na programy badania ludzkiego mózgu – staje się czymś bardzo bliskim. Badania nad nią posuwają się do przodu w piorunującym tempie.
Tak samo jak robotyka; i od kilku lat zupełnie poważnie mówi się o tym, że jesteśmy u progu ery, w której roboty wykonają za nas niemal całą pracę. I nie tylko pracę, bo na przykład futurolog dr Ian Pearson mówi, że w 2050 roku seks między człowikiem i robotem będzie częstszy, niż między człowiekiem i człowiekiem. Nie brnąc jednak w sprawy łóżkowe, da się powiedzieć, że technologia, którą dysponujemy już dziś, daje możliwość zastępienia znaczącej części siły roboczej. Nie tylko tej w fabrykach, ale też tej, która wykonuje najprostsze prace biurowe.
Jedyną barierą są koszty. Ale z tymi w przypadku nowych rozwiązań jest zawsze tak samo. Po zamortyzowaniu prac badawczych, dopracowaniu prototypów i rozwinięciu linii produkcyjnych, roboty bardzo szybko stanieją. Ktoś pamięta ile kosztowały pierwsze komputery osobiste, a ile kosztują teraz? 20 lat temu jedna kość pamięci RAM potrafiła kosztować więcej, niż dziś trzeba wydać na niedrogi laptop. To dokładnie ten samy przypadek. A do przodu posuwają się nie tylko prace nad robotami „fabrycznymi”, ale też np. takimi, które będą mogły zastąpić ludzi przy zbiorach winogron, truskawek, wiśni, etc, (wstaw dowolne).
Wciąż bardziej opłaca się poszukać do tego zadania ludzi, ale.... tylko w ciągu ostatnich 10 lat cena takiego robota spadła o 27 proc. i spada coraz szybciej. A jednocześnie „towar” jest coraz sprawniejszy i mądrzejszy. Co to oznacza dla nas? Szacunki Bank of America mówią, że w ciągu dekady roboty przejmą 45 proc. miejsc pracy w sektorze produkcyjnym, a później pójdą dalej. Rynek pracy zostanie wywrócony do góry nogami. Co zrobią ludzie, którzy stracą pracę?
Do pracy zawiezie cię Google
Na pewno nie zajmą się dowożeniem do niej tych szczęśliwców, którzy ją zachowają. To będą robić bezzałogowe samochody. Korporacje, które pracują nad nimi mówią, że ich wprowadzenie na rynek to perspektywa pięciu lat. Upowszechnienie może zająć kilka kolejnych.
Większość z nas myśląc o nich ma przed oczami projekt Google lub Tesli i mały samochodzik, który – tak jak hybrydę – będzie można kupić albo nie. Tymczasem w tym wszystkim chodzi o coś więcej, niż nowe tylko samochody, które nie potrzebują kierowcy. Wizja, którą da się zbudować z opowieści snutych przez inżynierów i menadżerów tych firm, jest nieco inna. Chodzi w tym o to, by całkowicie zmienić to, w jaki sposób podróżuje się po miastach i zmonopolizować transport.
Google zainwestowało w Ubera nie dlatego, że ten przynosi dochody. Zrobiło to po to, by zebrać dane na temat tego, jak wyglądają podróże w miastach i lepiej przystosować do tego swój system bezzałogowych samochodów. Te docelowo nie mają jeździć obok taksówek oraz prywatnych aut, tylko je zastąpić. Zamiast trzymać pod domem samochód, opłacać ubezpieczenie, tankować, naprawiać, będziemy potrzebować jedynie komórki i na każde wezwanie pojawi się pojazd, który zabierze nas tam, gdzie chcemy. Zrobi to taniej, niż taksówka. Ekologiczniej, niż prywatne auto. I wygodniej, niż autobus. Tylko w tym taniej jest pewien haczyk. Szacuje się, że tylko w USA pracę z tego powodu straci kilka milionów zawodowych kierowców.
Może zmienić się to, jak podróżujemy w miastach. Ale może zmienić się i to, jak podróżujemy między nimi. Jeżeli tylko wielomiliardowy projekt o nazwie Hyperloop zakończy się sukcesem.
1000 km na godzinę z Elonem Muskiem
Za Hyperloop’em, który ma być czymś w rodzaju opartej na nowej technologii superszybkiej kolei, stoi Elon Musk. To pochodzący z RPA przedsiębiorca, który ogromne pieniądze wkłada w przeróżne innowacyjne idee – jego dzieckiem jest np. pracująca nad bezzałogowymi samochodami Tesla. Tutaj chodzi o to, by przyspieszyć podróże między miastami. Dotąd myślano przede wszystkim, jak przyspieszyć pociągi. Musk postanowił pójść o krok dalej i spowodować, że te staną się przestarzałe. Obecnie główną barierą dla dalszego przyspieszania kolei są tarcia i opory – np. te pojawiające się pomiędzy kołami a szynami. Dlatego Hyperloop ma zrezygnować z torów. Inżynierowie Tesli i SpaceX’a planują budowę specjalnych tuneli, w których ruch będzie się odbywał nie po torach, a po warstwie powietrza.
Testy mają ruszyć w przyszłym roku, ale prognozy są bardzo optymistyczne. Tak optymistyczne, że niewielu wierzy, by były realne. Hyperloop ma zapewniać możliwość podróży z prędkością 1000 km na godzinę, a pierwsza trasa, o której się mówi to linia San Francisco – Los Angeles. Jej pokonanie ma zajmować 35 minut (sic!), choć to dystans ponad 550 kilometrów. Do tego koszt budowy toru dla nowej metody transportu ma być stosunkowo niewielki (tu pojawia się najwięcej wątpliwości, co do realności szacunków), bo Musk mówi o 6 miliardach dolarów amerykańskich. Dla porównania za zbudowanie niespełna 80-kilometrowej linii, która pozwoliła wypuścić Pendolino na trasę z Bolonii do Florencji, Włosi zapłacili ponad 5 miliardów euro.
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.