Język jeden, ale dziesiątki dialektów
Jednym jest wymowa, o której Bryson pisze, że można o niej powiedzieć tyle pewnego, że nic nie jest pewne. Znów odwołując się do Finów wspomina, że są takie języki, w których tak jak się pisze, tak się też czyta i ubolewa, że angielski nie jest jednym z nich, bo prowadzi to do takich efektów, że każdy mówi jak chce i przyjmuje się wiele sposobów wymawiania tych samych słów. Za jeden z wielu, ale to wielu przykładów służy mu londyńska Marylebone. Wymienia: obcokrajowcy mówią „marleybone”, Brytyjczycy z prowincji: „mary-luh-bone”, a londyńczycy „mairbun” albo w ogóle „mbn”. Choć najlepiej było podobno, kiedy w użyciu wciąż były półpensówki i funkcjonował zwrot „halfpennyworth”. Ten, ku uciesze Amerykanów, wielu Brytyjczyków wymawiało tak: „haypth”. I to jest jeszcze nic, bo jak policzył ktoś mądry tylko w sześciu hrabstwach północnej Anglii, słowo „house” jest wymawiane na 17 różnych sposobów.
Na tym problemy się nie kończą. Są jeszcze lokalne dialekty. I bynajmniej rzecz nie ogranicza się do tego, że inaczej mówią Pakistańczycy, Hindusi, Aussi, Kiwi i mieszkańcy każdego z krajów, które angielski przejęły od administracji kolonialnej lub handlarzy niewolników, którzy zaopatrywali wyspy na Atlantyku. Ani nawet do wariacji takich, jak w amerykańskim „dixie”, gdzie pytanie „were you born in barn?” – to odpowiada polskiemu: „mieszkasz w tramwaju?” – przybiera formę „were you barn in born?”. Nijak, bo „dixie” – choć rani uszy Europejczyka – jest w miarę jednolity na bardzo dużym obszarze, i jego wariacje nijak się mają do tego, co da się znaleźć na Wyspach. Tutaj, na stosunkowo niewielkim obszarze, jest co najmniej 40 oddzielnych dialektów. Niektórzy mówią nawet o 50, a są i tacy, według których właściwie każda dolinka ma swoje narzecze. Rodowici mieszkańcy niewielkich miasteczek po tym, jak ktoś mówi, są w stanie określić, z jakiej miejscowości pochodzi.
– Weeah to bahn? – mówią w Yorkshire, gdy chcą zapytać „gdzie idziesz”. Przetrwała tam bowiem w dość oryginalnej wersji pierwotna forma „Where art thou bound”. W różnych regionach inaczej mówi się na przykład 21. Gdzieniegdzie jest to po prostu „twenty one”, ale są też miejsca, w których jest to „one and twenty”. – Tylko po to, by sprawy skomplikować, w mieście Boston, które znajduje się w Lincolnshire mówi się, że ktoś ma „twenty-one” lat, ale kamieni ma „one-and-twenty”, podczas gdy w oddalonym o 20 mil Louth jest dokładnie na odwrót – pisał Bryson. W samym Londynie można znaleźć mniej więcej cztery główne dialekty, a dużo zależy też od tego, czy cockneya zaliczymy jeszcze do angielskiego, czy już raczej nie, bo brzmi jednak jakby inaczej.
Zresztą nie ma nawet co mówić o cockneyu, skoro są Szkoci. A ci używali, a niekiedy robią to nadal, zupełnie innych słów. Wahać się? Swithering. Marnować czas? Niffle-naffle. Efekt jest taki, jak w przytaczanym przez Brysona poemacie „To a Haggis”: „Great chieftain o' the puddin'-race!/Aboon them a' ye talc your place....”. Biada wyuczonym w szkołach obcokrajowcom, którzy myślą, że znają angielski i jadą do Szkocji. I – powiem to znowu – to jeszcze nie jest koniec, bo dialekty różnią się nie tylko ze względu na geografię i regiony.
Język wyspiarzy to prawdopodobnie najbardziej klasowy język świata. W takim sensie, że po tym, jak kto mówi, bez wielkiego trudu da się rozpoznać klasę społeczną, do której się zalicza. To dlatego George Bernard Shaw, autor niezliczonej liczby powiedzonek, pisał: „dla Anglika to niemożliwe, by otworzył usta i nie spowodował, by jakiś inny Anglik zaczął nim pogardzać.” Żeby się w tym zorientować nie trzeba być nawet Wyspiarzem. Dialekty londyńskiej klasy średniej i pracującej są tak różne, że niejeden uznałby je za odmienne języki. A co dopiero, gdy porównać przeciętnego mieszkańca Chelsea, z przeciętnym bezrobotnym z Glasgow? Dogadaliby się?
Lingua franca
Wątpliwe. Jednak wszystkie te problemy znikają, gdy angielskim nie posługują się Brytyjczycy. To chyba jedyna nacja, która po angielsku mówi tak, jak Orr ze słynnego „Paragrafu 22” Josepha Hellera. Jeżeli nie znacie tej książki – to warto poznać. Jeżeli nie pamiętacie, to przypominam, co w Orrze było wyjątkowego. Orr wyróżniał się tym, że chodził z dzikimi jabłkami w ustach. Dlaczego to robił? – zapytacie. – Bo są lepsze niż kasztany – odpowiadał. Co nie zmienia tego, że „niełatwo jest coś wytłumaczyć, kiedy się mówi z dzikimi jabłkami w ustach”.
Podobne skojarzenia ma też jedyny naród, który posługuje się angielskim na tyle pewnie, by winy nie szukać we własnych ułomnościach, tylko w ułomnościach cudzych, czyli Amerykanie. Ci o Wyspiarzach mówią, że wymawiają tak, jakby mieli pełne usta. A powodem jest to, że Brytyjczycy niemiłosiernie połykają głoski. Niedowiarkom podpowiadam, że można spróbować zapytać któregoś „Weeah to bahn?”. A reakcję przypominać będziemy sobie, ilekroć usłyszymy „cockney” lub „llalan” i pomyślimy, że jednak nie znamy angielskiego.
Wszystkie problemy znikają, kiedy angielskiego używają obcokrajowcy. Wtedy pozostaje jedynie prostota i uniwersalny język wspólnoty międzynarodowej z przyzwyczajeniami, różnicami i błędami, które wnoszą różne nacje, i które są tolerowane, bo dla nikogo nie jest to język ojczysty i wszyscy nie tylko się mylą, ale też mają świadomość własnej omylności. Po angielsku bez trudu dogada się Polak z Amerykaninem i Amerykanin ze Szwedem. Albo Francuz z Włochem i Szwajcar z Niemcem. Tak jak w przypadku Iveco, które powstawało jako wspólne przedsięwzięcie Francuzów, Włochów, Niemców i Szwajcarów, ale „urzędowym” językiem firmy uczyniono angielski. Ten jest już bowiem prawdziwą lingua franca.
Tomasz Borejza, Cooltura
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.