Dużo ich było?
– Około 20. Jednak dość niespodziewanie połknęłam nowego bakcyla. Elżbieta Grocholska, późniejsza żona Krzysztofa Zanussiego, która była moją przyjaciółką jeszcze z czasów dzieciństwa, dużo opowiadała o ceramice. Sama jeździła do Francji, gdzie robiła piękne prace w glinie, które wówczas były bardzo modne. Kiedy moja londyńska sąsiadka Maja Dembińska zaproponowała, żebyśmy wspólnie zapisały się na kurs ceramiczny, pomyślałam – czemu nie? I był to strzał w dziesiątkę, ceramika stała się moim życiem.
Co w niej jest takiego pasjonującego?
– My, Słowianie, jesteśmy bardzo blisko związani z ziemią. A glina jest jej symbolem. Przy czym najbardziej fascynujące w procesie tworzenia jest połączenie gliny i koloru.
Ta nowa pasja całkowicie mnie pochłonęła i szybko zaczęłam brać udział w wystawach. Najpierw w galerii w Holland Parku, gdzie pierwszą osobą, której sprzedałam moją ceramikę, była Halima Nałęcz, właścicielka Drian Gallery. Tu ciekawostka. Kiedyś w Marbelli, na Costa del Sol, po mszy świętej w kościele podeszła do mnie kobieta z dzieckiem mówiąc, że się znamy. Okazało się, iż wiele lat temu, jako mała dziewczynka, była na wystawie w Holland Parku – razem ze swoją mamą, która kupiła kilka moich prac.
Miłe wspomnienia.
– Nawet bardzo. Ale były i inne sytuacje. Swego czasu wysłałam rzeźby do Dubrownika i niedługo potem dostałam wiadomość, że część z nich, około 20, podczas przewozu samochodem uległo rozbiciu – mimo że podobno były świetnie opakowane. W pierwszej chwili byłam załamana, jednak nie ma tego złego… Wystawa cieszyła się dużym powodzeniem, a dzięki temu, że nie było zbyt dużo eksponatów, uniknięto tłoku i nadmiaru. Każda rzecz musi oddychać i mieć swoją przestrzeń.
Pani specjalnością są żardiniery.
– Wykonuję różne projekty, ale, rzeczywiście, popiersia kobiece, w które wkłada się doniczkę z kwiatem, są bliskie memu sercu. Czasami robię też talerze z portretami, jednak muszę przyznać, że nie bardzo mi one wychodzą. Jedynym egzemplarzem z tej serii, z którego naprawdę jestem zadowolona, był ten z podobizną artystki Izabeli Tarnowskiej, który podarowałam obecnemu właścicielowi dworku w Pęcicach. Miałem też cykl talerzy i garnków inspirowanych morzem, z różnymi elementami morskiego krajobrazu, na przykład rafami koralowymi.
Proces powstawania tych prac jest równie skomplikowany jak przy ikonach?
– Na pewno inny. Najpierw trzeba rozrobić glinę, uformować kształty, wysuszyć, a potem, mniej więcej po tygodniu, zaczyna się wypalanie. W zależności od efektu, jaki chcemy osiągnąć, tę czynność trzeba powtórzyć – w różnej temperaturze, od 1000 do 1260 stopni Celsjusza. Bywa, że nawet trzy razy.
Ma pani własną pracownię.
– Przy domu, z pięknym ogrodem za oknem. Widok natury pobudza do działania, podobnie jak muzyka, której zawsze słucham przy pracy. Dzieła takich klasyków jak Schubert, Szostakowicz, Rachmaninow, Mozart czy Chopin mają niezwykłą moc. A propos mistrza Fryderyka. Mój pradziadek, Eustachy Marylski, uczęszczał do tego samego gimnazjum co on. Znali się, kolegowali, a później korespondowali ze sobą. Pradziadek napisał nawet o nim wspomnienia.
Pani ostatnia wystawa odbyła się w Ognisku Polskim.
– Po raz pierwszy w tym miejscu. Pokazałam na niej 45 prac, które spotkały się z pochlebnym przyjęciem publiczności. Wśród gości pojawił się między innymi ambasador Witold Sobków z córką, a była to 18. ekspozycja w moim artystycznym dorobku. Kolejną wystawę chciałabym mieć w Warszawie, dlatego pracuję jak mrówka, żeby mieć co na niej zaprezentować.
Nie ma czasu na nic innego?
– Myślę o krótkich wakacjach w Chorwacji. Nie znoszę basenów, natomiast uwielbiam morze – wcześniej w Marbelli, a w ostatnich latach w Dubrowniku. Adriatyk ze swoją szmaragdową, krystalicznie czystą wodą, to prawdziwy rarytas, a ja żabką pływam jak rybka…
Tekst i fot. : PIOTR GULBICKI
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.