Na wstępie pochwalę się, ze aktualnie przebywam poza stanowiskiem pracy, a nawet dostępnością internetu – tekst niniejszy wypociłem zawczasu. Miejsce czilałtu wybierałem bardzo starannie. Obok takich kryteriów, jak „daleko”, „dziko”, „pięknie”, kierowałem się takimi, jak z dala od: wojny, partyzantki, zagrożenia terrorystycznego, przemocy ulicznej, krokodyli, rekinów, dżumy, malarii i cholery. Pewnie za cholerę nie zgadniecie, dokąd się wybrałem, a ja jestem zbyt skromny, żeby się przechwalać, że to nie agroturystyka pod Kłodzkiem.
Cieszę się z tych wakacji jak dziecko, bo to najdłuższy urlop od czasu studiów, które ukończyłem kilka epok internetowych temu. Od tamtej pory wyjazd na tydzień do dzikich krain, jak Ukraina, czy nawet na prozaiczne Mazury, był dla mnie jedynym dłuższym wytchnieniem w ciągu roku żmudnej pracy. Przez ten czas dojrzewał we mnie mały frustrat, gdy obserwowałem, jak moi bliżsi i dalsi znajomi z nieco większym rozmachem szlajają się po świecie. Żal mi ściskał sempiternę tym bardziej, że ostatnia dziesięciolatka to dynamiczny rozwój całego tego turystycznego porno, epatującego widokówkami z Egiptu, Tajlandii, Islandii i podobnych Haiti, które mrygało do mnie tyleż kusząco, co sadystycznie.
W zeszłym roku listopadową porą puściły mi hamulce emocjonalne i powziąłem radykalny zamiar: zimę spędzę na Filipinach. Przeczytałem bowiem w pewnym parówkowym serwisie historię dwóch polonusów, którzy zabrali laptopy, wraz z nimi brytyjskie pensję, i znad Tamizy wyemigrowali na niebiańskie plaże, gdzie obiad w knajpie kosztuje dwa funty, a tubylczość mówi płynnie po angielsku. No więc popatrzyłem za okno, popatrzyłem na foty z wysp Pacyfiku i stwierdziłem: dość! A właściwie: lecę!
Poleciałem, ale po mapach gugla, bo dzień przed planowanym zakupieniem biletu dostałem coś w rodzaju wypowiedzenia. Coś w rodzaju, bo nie dłubię na etacie, tylko w trybie wolnym, więc pracodawców jako takich nie posiadam (przynajmniej tak lubię myśleć). Jeśli sądzicie, że płakałem rzewnie po tych Filipinach, to z przyjemnością was rozczaruję. Szczerze mówiąc, poczułem nawet pewną ulgę. Oto dlaczego: błonica, tężec, odra, nagminne zapalenie przyusznic, różyczka, wirusowe zapalenie wątroby typu A, wirusowe zapalenie wątroby typu B, dur brzuszny, wścieklizna, japońskie zapalenie mózgu. Szczególnie ostatnia pozycja na bogatej liście chorób grasujących w ojczyźnie Manny’ego Pacquiao podziałała na moją wyobraźnię. Jeśli w pakiecie wakacyjnych atrakcji uwzględnić kobrę filipińską, węże morskie, nieprzebraną ilość stawonogów i innych kąśliwych stworzeń, które Noe z niewyjaśnionych przyczyn postanowił zabrać na arkę, to kierunek Bieszczady wydaje się zdecydowanie bardziej racjonalny niż pacyficzne odloty.
Z drugiej strony – nikt z moich znajomych, którzy wizytowali Malezję, Sri Lankę czy Kamerun nie dostał nawet kataru (tuż) po powrocie, więc możliwe, że przesadzam z zapobiegliwością.
Pan Dobrodziej