***
Czyli trochę jak z aborcją, której – połowa to potępi, a połowa przyklaśnie.
Na Wyspach można dokonać (7) na żądanie
W Polsce niby nie można, ale tak naprawdę można, kiedy się tylko bardzo chce i ma trochę pieniędzy na bilet do Londynu lub potrafi sprawę załatwić w Niemczech, Czechach lub na Słowacji. Z jednej bowiem strony Polska i Brytania prezentują zupełnie przeciwstawne i skrajnie różne podejście do sprawy. Z drugiej – to że czegoś nie wolno, nie znaczy, że nie istnieje, a Polacy to naród zaradny. W Wielkiej Brytanii wolno wszystko i na żądanie, co przynosi 185 tys. zabiegów przerwania ciąży rocznie. W Polsce nie wolno właściwie nic, a już na pewno nie na żądanie i efektem jest ok. 800 zabiegów legalnego usunięcia ciąży rocznie. Ale jednocześnie kwitnie turystyka aborcyjna i zagraniczne kliniki, które specjalizują się w klientkach z Polski. Na przykład, by rzecz załatwić w Bańskiej Bystrzycy trzeba dojechać do Bielska i mieć ze sobą 399 euro. W Niemczech jest niewiele drożej, a – pisał o tym Newsweek – są kliniki, które deklarują, że „obsługują” nawet 1000 kobiet z Polski rocznie. Generalnie statystyki są różne, niepewne i zależy, kto je sporządza, ale mówi się nawet o 150 tys. zabiegów każdego roku. Czy to dane przesadzone? Nie wiem, bo cała rzecz, patrz wyżej, rozgrywa się zgodnie z zasadą, że w Polsce tego robić nie wolno, ale jak się bardzo chce i ma trochę pieniędzy, to tak naprawdę można.
Tylko nikt nie chce tego przyznać, bo to oznaczałoby, że tzw. „kompromis aborcyjny”, z którego polscy konserwatyści są tak dumni, jest tak naprawdę zupełnie do niczego i sprawę trzeba uregulować w nowy, bardziej życiowy i odpowiadający rzeczywistości sposób. A to byłaby wielka awantura i to taka, która wciąż Polaków dzieli na dwie bardzo równe i zacietrzewione połowy.
***
Nie dzieli ich za to stosunek do codziennej praktyki urzędowej, która z hasłem „daj żyć innym” ma doprawdy niewiele wspólnego.
W Polsce nie wolno wszak mylić się w pismach urzędowych (8).
A już zwłaszcza w tych skierowanych do skarbówki. O takie pomyłki nie jest trudno, bo same przepisy o VAT liczą... – uwaga, uwaga – 40 tys. stron i z roku na rok jest ich więcej. A drobna pomyłka może być całkiem kosztowna. Przy czym zupełnie najciekawsze jest to, że papier kroczy przed człowiekiem. Lub raczej litera prawa przed jego duchem. Mandat można więc dostać za to, że klient nie wziął paragonu, choć towar wbito na kasę. Albo za to, że wprawdzie podatek zapłaciło się w terminie, ale za to o dwa dni spóźniło się, z wysłaniem druku, bo jak wiadomo w podatkach, chodzi o papier, a nie pieniądze. A jest to też mandat pisany językiem, w którym słowa polskie giną między paragrafami zrozumiałymi tylko dla autora, albo i to nie, jak twierdzą sami urzędnicy. I niby z roku na rok jest lepiej, co da się odczuć przynajmniej w niektórych skarbówkach, ale do Wielkiej Brytanii, gdzie jest dokładnie na odwrót, bo duch prawa wyprzedza literę i pomylić się wolno, bo wtedy pomogą, ale oszukiwać nie wolno, gdyż wtedy zamkną, jest jeszcze daleka droga.
***
A w tych wszystkich rzeczach, które w Wielkiej Brytanii wolno, a w Polsce nie za bardzo, jest też coś czego zawsze bardzo zazdrościłem swoim angielskim kolegom i koleżankom.
Prawo do bycia nieodpowiedzialnym 20-latkiem (9).
Raz, że szkołę, a zwłaszcza studia kończą mając o kilka lat mniej, więc i czasu na zaczęcie „serious life with serious job” jest więcej. Ale też mają prawo poszukać siebie nieco dłużej i 30-latek rozglądający się za pierwszą „poważną” robotą, bo wcześniej to co zarabiał, wydawał na to, żeby zobaczyć kawałek świata, nie jest niczym dziwnym.
Spróbujcie w Polsce mieć 30 lat i wytłumaczyć się z braku oczekiwanego doświadczenia.
Powodzenia.
A mają też prawo zapalić marihuanę (10).
Nie bojąc się przy tym, że trafią za kraty i mogą się spodziewać, że już wkrótce zostanie to całkowicie zdekryminalizowane. Inaczej niż w Polsce, gdzie są przypadki, gdy do więzienia wysyłano młodziutkich posiadaczy... szklanych lufek, z których wyskrobano odrobinę narkotyku, który jest mniej groźny niż paracetamol.
***
Na sam koniec warto dodać, że są i takie rzeczy, które u nas wolno, a w Anglii są raczej ryzykowne. Kiedy w Wielkiej Brytanii w 2009 roku wybuchł skandal dotyczący nadużyć przy rozliczaniu wydatków przez parlamentarzystów, to zwolniło się niemało stanowisk, kilku polityków pożegnało z Izbą Gmin i Izbą Lordów, a – to najważniejsze – doszło też do kilku wyroków skazujących z zasądzoną i odbytą odsiadką. Sądy nie dostrzegły bowiem wielkiej różnicy między politykami wyciągającymi ręce po nieprzysługujące im publiczne środki, a tymi którzy wyłudzają nienależne „benefity”. W Polsce – nie pierwszy raz – jest dokładnie na odwrót i politycy mogą nadużywać środków z publicznej kasy. W najgorszym wypadku i zależnie od partii grozi im albo usunięcie z jej szeregów albo nagroda w postaci... przesunięcia do Brukseli. Wraz z podwyżką. Przesadzam? To policzcie polityków, którzy w Polsce trafili za kratki z powodu nadużyć związanych z pełnioną funkcją? Szybko poszło? Pewnie dlatego, że to sami święci i nikt nigdy nic nie wziął.
Tomasz Borejza, Cooltura