Rzeczpospolita to państwo, w którym istnieje wiele nawyków. Wśród tych nawyków jest i taki, że nie obowiązuje w nim zasada „żyj i daj żyć innym”. Innym jest to, że podstawowym zadaniem przeróżnych służb jest troska o obywatela. Ta zwykle przejawia się w nakładaniu przeróżnych danin oraz mandatów, które mają takiego obywatela wychować i skłonić, by lepiej dbał o siebie.
Dlatego nie wolno na przykład pić pod chmurką (1).
Park. Trawka. Kocyk. Piknik. Znajomi. Piwko? Normalne? Może w londyńskim parku, gdzie – o ile trzymacie poziom i kulturę (patrz: zasada żyj i daj żyć innym) – napijecie się bez kłopotu, bo w Anglii do sprawy podchodzi się dokładnie na odwrót niż w kraju nad Wisłą. Oto generalnie na ulicy pić wolno, co widać na chodniku pod każdym sensownym pubem, a dopiero jak okazuje się, że miejsce jest dla kogoś wyjątkowo uciążliwe, to wprowadza się w nim zakaz. Parki generalnie uciążliwe nie są, więc i pikniki są pierwsza klasa. W Polsce jest zupełnie inaczej. Generalnie pić nie wolno, a gdzieniegdzie wolno – jak właściciel pubu zapłaci za ogródek. Co ciekawe gorsze od samego picia (mandat: 100 złotych) – to przykład z mojego rodzinnego Krakowa – jest „usiłowanie spożywania alkoholu w miejscu publicznym”, za które trzeba zapłacić od 20 do 500 złotych. Do tego, tak przynajmniej utrzymuje bloger Marek Tatała, który z sukcesami eksperymentował ze stołeczną policją oraz spora część ekspertów, tak naprawdę to pić pod chmurką w Polsce wolno (z wyjątkiem parku, ulicy i placu), tylko nikt o tym nie wie, więc wszyscy mandaty podpisują i płacą.
Płacą je też wtedy, gdy przejdą przez ulicę tam, gdzie nie ma pasów (2), chociaż nic nie jedzie.
Chociaż nie zawsze. Zwykle wtedy, kiedy idzie koniec miesiąca i policji brakuje trochę do targetu.
***
Ale żeby nie było. Czasami dobre praktyki się w Polsce przyjmują.
Od sześciu lat (sic!) wolno już na przykład zrobić w parku piknik (3).
Wcześniej ta wielce szkodliwa i antyspołeczna działalność była zagrożona karą grzywny do... 1000 złotych! Skąd zmiana? Stąd – jak opowiadał mi pewien znany i mądry socjolog miasta, który na co dzień obserwuje dobre trendy, przywożone nad Wisłę przez emigrantów – ludzie lecieli do świata wciąż bardziej cywilizowanego, widzieli, jak wspaniale wykorzystuje się miejskie zieleńce i chcieli tego samego u siebie. A tu: mandat. Wreszcie w 2009 roku – po ciężkiej batalii – zorientowano się, że absurd to absurd i prawo zmieniono. Choć zapomniano o tym, że piknik bez piwa, to tak jakby pół pikniku. Albo może raczej pozostawiono źródło dochodu dla gminnych straży porządkowych, które są znane przede wszystkim z tego, że staruszki gonią z takim zdecydowaniem, z jakim uciekają przez bandytami.
***
Prawdziwa parada tego, co wolno na Wyspach, a nie wolno w Polsce, ukazuje się jednak dopiero w sprawach obyczajowych.
W Wielkiej Brytanii wolno ożenić się z facetem i wyjść za mąż za kobietę (4),
bo... „żyj i daj żyć innym”. - Popieram małżeństwa gejów nie pomimo to, że jestem konserwatystą, ale właśnie dlatego, że nim jestem – mówił David Cameron do swojej partii, a to co mówił ma bardzo wiele sensu. W końcu z konserwatywnej perspektywy lepiej, gdy pary żyją w trwałych i stabilnych związkach, niż na kocią łapę, a w to, że prawo powstrzyma kogokolwiek od tego ostatniego, w Europie XXI wieku nikt chyba już nie wierzy. No może nie nikt, bo mniej więcej w tym samym czasie, w którym swoje poparcie dla jednopłciowych związków ogłaszał Cameron, w polskim Sejmie ówczesny minister sprawiedliwości Jarosław Gowin deklarował – z czym zgodzi się wielu rodaków – że legalizacja związków partnerskich to atak na rodzinę. I dotąd jej nie ma. Nie zanosi się też, by miało w najbliższym czasie dojść do tego, by nad Wisłą homoseksualiści mogli w spokoju pielęgnować wartości rodzinne. Chyba, że stanie się to „drogą irlandzką” – a więc na drodze referendum – bo tutaj badania pokazują, że opinia publiczna rozkłada się 50/50, ale trend „za” jest zwyżkowy, ponieważ wśród młodzieży poparcie jest zdecydowanie najwyższe.
Zresztą na ślubach się nie kończy, bo
w Anglii pary jednopłciowe mogą też adoptować dzieci (5).
Z czego skorzystał choćby Elton John. I jak można przypuszczać – adoptowane przez niego dzieciaki też, bo trudno sobie wyobrazić lepszy start w życie.
A skoro już jesteśmy przy sprawach obyczajowych i dzieciach w Anglii, to warto podkreślić, że
od dawna można w tu legalnie leczyć niepłodność i in vitro (6) nie jest tu żadną kwestią.
A jego refundacja jest oczywistością. Kobiety do 40 roku życia mogą liczyć na trzy finansowane przez NHS cykle – a ograniczenie jest związane z kwestiami finansowymi, a nie ideologicznymi – po tym, jak przez dwa lata nie udaje im się zajść w ciążę. Panie między 40 i 42 rokiem życia mogą liczyć na jeden finansowany cykl. O czym tu zresztą gadać, skoro Wielka Brytania stała się pierwszym miejscem na świecie, które zaaprobowało pionierską i wciąż nieco eksperymentalną metodę stosowania w in vitro DNA pochodzącego od trzech osób. Dzięki temu można wyeliminować wady genetyczne i ryzyko niektórych chorób o takim podłożu, i umożliwić posiadanie dzieci ludziom, którzy w innym wypadku nie mogliby ich mieć. W tym samym czasie w Polsce przez długie lata rzecz mogła odbywać się jedynie poza prawem, bo byliśmy ostatnim krajem w cywilizowanej części Europy, w którym regulacji całej sprawy brakowało. Nie że była niezadowalająca – np. zabronili. Nie było jej, bo wszyscy bali się jej jak ognia.
Dlatego kliniki zajmujące się leczeniem niepłodności przez lata działały na „wicie-rozumicie”. Trzeba było dopiero przegranych wyborów, by zorientować się, że w tym wypadku mniej więcej 70 proc. wyborców opowiada się za zasadą „żyj i daj żyć innym”. Nie opowiada się za nią za to spora część polityków, którzy zapewne zaraz zaczną kombinować z refundacją – tak by niby była, a jej nie było.
Będą więc tacy, których będzie na to stać i tacy, których stać nie będzie.