Zaznaczę na wstępie, że dżointy nie są tematem przewodnim w moim życiu, a od Cannabis sativa wolę Urtica dioica – zdecydowanie zdrowsza: dla ciała, umysłu i poniekąd ducha. Kiedyś oczywiście rozumowałem troszkę inaczej, ale było to w czasach, kiedy rozumowałem bardziej pochopnie. Na szczęście czasy, kiedy moją ulubioną weekendową kolacją były dwa blanty z sześcioma browarami i paczką czipsów, zupełnie się w moim organizmie zmetabolizowały – choć nie wykluczam, że z tego wszystkiego najgorsze były czipsy.
Na podstawie swojego skromnego doświadczenia oraz wiedzy ogólnej i szczególnej uważam, że marihuana to bardzo skomplikowany temat. Może nawet bardziej niż inne narkotyki. Mam w tej kwestii szereg przemyśleń i teorii, ale spróbuję podzielić się tylko, moim zdaniem, najistotniejszymi w sposób najudatniej zwięzły (nie wyszło – dopisuję po fakcie). Pierwsza teoria dotyczy tego, kto powinien sobie odpuścić zabawy w zielone. Osobiście odradzałbym je osobom o słabym krążeniu. Marihuana zwęża naczynia krwionośne („Neurology”, 2005) i ogranicza dopływ krwi do mózgu. Niedotlenienie szarej masy skutkuje m.in. popularnymi „schizami”, czyli stanami lękowymi, które mogą – jak to się z psychologiczna mówi – prowadzić do dekompensacji psychotycznej. Przy współczesnym, fotelowym trybie życia, kiepskim stanie naczyń krwionośnych, wymoszczonych tłuszczami trans, i psychoaktywnym potencjale najnowszych turboskunów nadmiar gandzi może skończyć się na psychotropach. Tak sobie to przemyśliwuję, że mieszkańcom rejonów klimatycznie umiarkowanych, czyli chłodnych, Bozia dała gorzałę, aby ciut się odmulili (ech, gdyby jeszcze znali umiar), a Tajom i Jamajom zaoferowała obfitość zioła na ostudzenie temperamentu.
Druga teoria dotyczy społecznego znaczenia marihuany. Zawsze jestem podejrzliwy w odniesieniu do trendów pozornie zwalczanych przez władzę, ale stopniowo łokciujących się do mainstreamu. Mam tak przynajmniej od czasów, kiedy dowiedziałem się, że kontrkultura i cała ta hipisiarnia przełomu lat 60. i 70. była w dużej mierze kreowana i sterowana przez amerykańską bezpiekę. Dziś trudno mi oprzeć się wrażeniu, że z „kanabisem” sprawa ma się nieco podobnie. Zakazy prawne idą w parze z kulturową promocją używek: za pośrednictwem filmów, muzyki, literatury. Media i celebra epatują ćpaniem, a amerykańskie więzienia pękają w szwach od drobnych dilerów i zwykłych używkowiczów. Wpływ lobby penitencjarnego to tylko cząstkowe wyjaśnienie. Obecnie bowiem sytuacja podejrzanie się odwraca i temat legalizacji rozbrzmiewa coraz głośniej, nawet w naszej zapyziałej – z punktu widzenia kultur-postępu – Polsce.
Ale przechodząc do meritum: upowszechnienie marihuany jakoś nieźle mi się wpisuje w całą tę kulturę masowego popasu, konsumpcyjnego dobrobytu. Jak człowiek tęgo podje, a i słusznie zakurzy, to gdzie się tam będzie rwał do polityki. Nie to co przy piwku albo flaszce – gdzie dysputy idą na siekiery. Może to i dobrze, a może nie. No bo jak tak już się wszystkim dogodzi i wszystkich zaczadzi, poprzez wprowadzenie w „wyższe stany świadomości” lub ołowiodupia, to szczęśliwe stadko doszczętnie przestanie myśleć, chyba że dla beki.
Wiem, że marihuana ma szereg zalet. Bo i po mordach się mniej leją, bo śmiechawa, bo zabawa, bo mniej uzależnia, bo nie zabija, a przede wszystkim bo leczy – nie w formie z bonga, ale ekstraktów, niekoniecznie psychoaktywnych. No i jest jeszcze kwestia wolności osobistej: że wara prokuratorom od tego, co sadzę w swojej doniczce. Zamykanie za używanie to bezdyskusyjne draństwo.
Ale wiem też – no dobrze, przeczuwam – że dla masowej publiczności gandzia nie stanie się tym, czym jest dla jamajskich rastafarian, którzy często sprawiają wrażenie, jakby mieli w głowie większy porządek niż statystyczna babilońska ofiara megapromocji i życia na kredyt. Będzie jedynie kolejną pospolitą używką odrywającą od rzeczywistości – tej małej codziennej i tej szerszej, w której mała codzienność jest osadzona. Społeczeństwo się od tego nie wzbogaci, choć pewnie mniej ludzi padnie od „Mocarza”. (W tym miejscu można polecieć Korwinem i powiedzieć, że paru głupków mniej, ale oczywiście sobie darujemy.)
Choć nie zrobiłem solidnej podkładki pod odpowiedź na pytanie postawione w temacie, to odpowiem na nie i tak:
1) dopuścić do legalnej, kontrolowanej dystrybucji nasiona o niskiej zawartości substancji psychoaktywnych,
2) zalegalizować posiadanie marihuany i domową uprawę roślin z takich nasion,
3) surowo karać handel marihuaną w jakiejkolwiek postaci, ale również uprawę turboskunów i innego szajsu, który bardziej niż zioło przypomina heroinę.
Pan Dobrodziej