Czytam ja ci dzisiaj o ważnych spotkaniach na szczycie, które odbędą się od czwartku do niedzieli w austriackim kurorcie Telfs-Buchen (już się odbyły, gdy to czytacie). Weźmie w nich udział 140 „wpływowych osób ze świata polityki i gospodarki” z 22 krajów, jak donoszą przekaźniki. Jeśli macie już czuja, o jakie zbiegowisko chodzi, to znaczy, że coś niecoś ogarniacie w temacie polityki międzynarodowej. Ale oczywiście grzecznościowo poinformuję, że mowa o sześćdziesiątej trzeciej konferencji grupy Bilderberg. Tegorocznym pogaduszkom euroatlantyckich ważniaków przyświeca wzniosłe hasło „promowania dialogu między Europą a Ameryką Północną”, co najpewniej oznacza wzmożenie wysiłków w celu przepchnięcia TTIP – konia trojańskiego amerykańskiego establishmentu w Europie.
Kto nie ma bladego pojęcia, czym jest Bilderberg, niech z łaski swojej doczyta, bo to ważne. W skrócie wyjaśnię, że to taki międzynarodowy klub cwaniaków z wyższych sfer, określany mianem nieoficjalnego rządu światowego. Jeśli pod pojęciem rządu rozumieć kolektyw menadżerski, a nie suwerenny organ decyzyjny, w zasadzie można się z tą charakterystyką zgodzić. Sądzę natomiast, że choć Bilderberg stoi w strukturach realnej władzy globalnej hop, hop wysoko ponad rządami narodowymi, to jednak faktyczni decydenci światowi na takie festyny uczęszczają raczej sporadycznie (być może do wyjątków należałoby zaliczyć Henry’ego Kissingera). Wyrażając się nieco obrazowo: Bilderberg dla teamleaderów w Brukseli jest czymś w rodzaju zarządu, a dla cichodajek z warszawskich „salonów” kimś w rodzaju alfonsa wszystkich alfonsów. Także macie z grubsza orient w czym rzecz – o ile zechcecie zdać się na moje rozpoznanie tematu.
Przekładając sprawę na terminy praktyczne – tuzy spotykające się na bilderbergowskich konferencyjkach radzą nad kierunkiem, w jakim ma podążać świat, formułując przy tym wytyczne dla instytucji ponadnarodowych i kadry zarządzającej w poszczególnych krajach (oczywiście w tajemnicy przed głupawym społeczeństwem). Wytyczne przekazywane są ważnym przedstawicielom ważnych krajów i ważnych sektorów gospodarki, którzy forwardują je swoim kamratom i podkomendnym w terenie – tak, by – przykładowo – cichodajka z warszawskiego ministerstwa wiedziała, którą wajchę poszturchać w którym kierunku.
Toteż z niejakim doznaniem zaszczytu przeczytałem, że na tegorocznej konfie Bilderberga reprezentowane będzie również teoretycznie istniejące państwo polskie jako jedno z raptem 22 państw – z których, wobec ich podległości względem klubików pokroju Bilderberga, pozostałe 21 również wypada uznać za istniejące jedynie teoretycznie. Tuż po zaszczycie przyszło doznanie tragi-LOL-a, gdy okazało się, kto udzieli Warszawie twarzy na salonach w Telfs-Buchen. Otóż w imieniu teoretycznego państwa polskiego wytyczne od euroatlantyckich ważniaków przyjmować będzie amerykańska dziennikarka pani Anne Applebaum, której dwa lata temu udało się uzyskać polskie obywatelstwo.
Poza byciem żoną polskiego marszałka (dla niezorientowanych: Radka Sikorskiego) pani Applebaum z czynną polityką formalnie nie ma wiele wspólnego. Coś tam komciuje dla „The Washington Post” i paru innych renomowanych mediów, ale czy to dostateczny powód, by reprezentowała może i teoretyczne, ale prawie 40-milionowe państwo polskie przed majestatem nieoficjalnego rządu światowego? No cóż, skoro tak się rzeczy mają, widać, mają się tak nie bez przyczyny. Wśród przyczyn możliwych w pierwszym rzędzie pod uwagę wziąłbym taką, że pani Applebaum ma w Polsce nieco więcej do powiedzenia niż jej dyspozycyjny mąż – do którego haki ponoć kleją się jak wiejskie muchy do muchomoxu – niewspominając o poczciwinach w rodzaju premierowej Kopacz. Oczywiście nie jako dziennikarka, ale posłanniczka którejś (którychś) z licznych amerykańskich „inteligencji”. Druga możliwa przyczyna na razie nie przychodzi mi do głowy, ale w razie czego – zrobię apdejt w tej sprawie.
Zaproszenie pani Applebaum na obrady grupy Bilderberg jest o tyle roztropne ze strony organizatorów imprezy, że po oficjalnej polskiej scenie politycznej pałęta się mnóstwo rozkojarzonych łapserdaków o niejednoznacznej przynależności geopolitycznej. Szczególnie niezdecydowane są popierdółki z PO, które być może chciałyby już spowiadać się w Waszyngtonie, ale na dywanik wzywają je w Berlinie, a od tylca za wrażliwe organa wciąż ściska je długie ramię Moskwy.
Ech, ta polityka światowa!
Pan Dobrodziej
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.