Chyba jakiś chochlik (gatunek demona niższego szczebla) mnie zbałamucił, bo aż zarechotałem na myśl o reakcji ateistycznego betonu na powyższy lead na czołówce MW. (Prowokowanie talibów – z każdego frontu ideologicznego – to w ogóle fajna zabawa, o ile nie idzie na ładunki wybuchowe.) Cóż, korzystam z wolności słowa i wyznania, obowiązującej w demokratycznej Europie. Podobnie jak Szwajcarzy, którzy w zeszłym tygodniu rozpoczęli internetowe głosowanie w sprawie przyjęcia nowego hymnu, bo dotychczasowy odwołuje się do Boga – co nie licuje z „religijną neutralnością” tego społeczeństwa. Biedne bogate durnie, chciałoby się rzec, ale można by kogo urazić, dlatego lepiej odpuścić.
Wyskakuję z tym ateizmem, jak kleryk z konopi, ale pomyślałem, że przy świętach nie wypada o dżenderze, tajnych służbach i Sorosie. Byłoby oczywiście niemądre, gdybym chciał upchnąć najważniejsze zagadnienie w historii ludzkości na dwóch stroniczkach Worda. Na szczęście wydawca płaci mi za freestyle a nie za dysertacje, więc nie będę się tu doktoryzował, tylko sobie pofigluję po chrześcijańsku. Na dobry początek spróbuję wybrnąć z pierwszego zdania.
Dlaczego ateizm wydaje mi się zabawny? To kwestia perspektywy. Spróbujcie ustawić się w pozycji obserwatora gdzieś na obrzeżach Układu Słonecznego. Rozejrzyjcie się po okolicy, poczujcie ten efektowny klimacik nieskończoności, a następnie zróbcie zoom na planetę Ziemia i w trybie poklatkowym przypatrzcie się naszemu grajdołkowi. Efekt? Tragikomiczny. Śmieszne mrowisko miniludków poruszających się oklepanymi ścieżkami, odwalających dziwną, znojną zbiorówkę, z której powstają mikroskopijne wypryski z betonu, stali, a ostatnio także krzemu. Coś jakby Ziemia dostała trądziku. Mrówczarnia – niezdolna do wypracowania trwałego autodystansu – przydaje temu trądzikowi doniosłych sensów i ubiera go w zuchowate, postoświeceniowe idee „postępu” (byle naprzód, nieważne dokąd), choć w praktyce perspektywa większości jej członków kończy się gdzieś na wysokości własnego podbrzusza, a w wymiarze czasowym rzadko sięga dalej niż kolejnego dnia.
Teraz przeskalujcie sobie wizjer do rozmiarów faktycznego mrowiska i spróbujcie wczuć się w królową matkę, której odbiła sodówka, w efekcie czego stwierdziła, że Formicidae (mrówkowate w wikiłacinie) to korona bytu, za polaną kończy się wszechświat, a dziki, łosie i pracownicy nadleśnictwa to popkultura wymyślona przez niewyedukowane cywilizacje z zeszłorocznego kopca.
Tak mniej więcej jawi mi się ateizm, przyprawiając mnie o niejaką wesołość – na krótką chwilę, kiedy zapominam, że z natury jestem frasobliwy. Obrazowi temu tragiśmieszności przydaje fakt, że producenci trądziku niemal dogmatycznie wierzą w zbawczą moc owoców swojej pracy. Ich awangarda (tzw. transhumaniści) lansuje wizję, zgodnie z którą już za rok, za dwa, za dziesięć wykonamy wielki skok w technologiczną nieśmiertelność: uploadujemy świadomość na HDD i hulaj umysł, póki nie odetną prądu. O, szalona naiwności! – że na chwilkę popłynę w patos. Szalona naiwność polega na tym, że wciąż nikomu nie udało się metodą naukową określić czym jest umysł, skąd się bierze i jak właściwie działa, a już przybywa speców, którzy chcą go zapakować do pudełka.
To może teraz o tym, dlaczego ateizm jest niebezpieczny. Był, żył ongiś pewien facet, który miał smykałkę do pisania książek. W jednej z nich stwierdził jedną z najsensowniejszych rzeczy, jakie w ogóle stwierdzono, mianowicie, że jeśli nie ma Boga, to wszystko wolno. No bo czego nie wolno? Zabić? Pff. Jeśli poza więzieniem czy szafotem nie ma kary za zbrodnie, moralność ma mikre szanse powodzenia, a z całą pewnością brak jej sankcji absolutnej – zgodnie z którą coś, np. zabójstwo, jest bezwarunkowo, nieodwołalnie złe i „rozliczane” przez samego Boga. Pewnie, że ludzie, którzy przestaną wierzyć (albo „lepiej”: z całą mocą uwierzą w ateizm), nie chwycą nagle za maczety – bo i po co, skoro spożywczaki są wciąż wypchane po drzwi. Ale gdy zabraknie konserw, w głowach pozbawionych „zaświatowej” perspektywy i niedostatecznie umeblowanych przez kulturę „humanistycznej wrażliwości” obudzą się żywioły. Co się zresztą będę rozgadywał: XX w. pokazuje dobitnie, że kultura, z której wypleniono pojęcie Boga, rodzi ludożerców (nie, „Gott mit uns” nie było wyznaniem wiary, tylko chwytliwym sloganowym bakapem dla ześwirowanej ideologii). Dziś zresztą ludożerka powraca na całego, tyle że w aksamitnych fatałaszkach szytych przez krawców z CNN, BBC, TVN i całej reszty medialnego chlewu, który sprzedaje nam eutanazję, aborcję i demokratyzację przy pomocy dronów niczym KFC chrupiące nuggetsy.
Tak sobie ustawiłem temat, że właściwie mógłbym na tym zakończyć, ale za dużo napisałem contra, a pro – właściwie nic, więc nie wypada stawiać kropki. W tym miejscu najstosowniejszy byłby oczywiście dowód na istnienie Boga. Cóż, równania nie podam, bo się słabo znam na matmie, ale zmontuję w tym zakresie kilka myśli. W sądownictwie istnieje takie „zjawisko” jak proces poszlakowy. Opiera się tenże proces na dowodzeniu poszlakowym budowanym z faktów pobocznych, z których można wnioskować co do faktu głównego. I, doprawdy, poszlak, z których można wnioskować co do istnienia jeśli nie Boga wprost, to przynajmniej „sfery nadprzyrodzonej”, związanej z działaniem inteligencji niepomiernie wyższej niż ludzka (co istnienie Boga niejako implikuje), jest takie zatrzęsienie, że właściwie nie wiem, co wybrać na aperitif.
O, choćby książkę Paula Daviesa „Bóg i nowa fizyka”, której autor dość przystępnie matematyzuje się na temat tego, że Bóg albo istnieje albo ma kumpla o podobnych kompetencjach, bo bez jednego z tych dwóch założeń ciężko posklejać dane na temat wszechświata w spójną całość. Kto podoła Daviesowi, może się szarpnąć na lekturę „Złotej liczby” Matili Ghyki. Warto. Gość miał mózg rozmiarów szafy (serio, erudycja godna kosmity) i językiem geometrii (oraz innych nauk) napisał scenariusz do „Matriksa” sto lat przed Wachowskimi. Tyle że w wersji teistycznej, którą Hollywood wycięło. Ghyka rozwinął na kilkuset stronach to, co Max Planck (twórca podstaw mechaniki kwantowej) ujął w następującej pigułce: „Cała materia powstała i istnieje jedynie dzięki doskonałości siły. Musimy przyjąć, że za tą siłą kryje się istnienie świadomego i inteligentnego Umysłu. Umysł ten jest Macierzą całej materii.”
Co ponadto? Jakieś pół internetu i kilka wagonów książek. Wystarczy umieć szukać, analizować i stawiać właściwe pytania. Chociaż może nie wystarczy – warto jeszcze spełnić przynajmniej następujące trzy warunki:
1. Wyleczyć się z ideolo, że nauka udziela pewnych odpowiedzi (nie udziela – im bardziej gmera, tym dotkliwiej doświadcza braku gruntu pod nogami) i nie istnieje nic poza rzeczywistością „fizykalną”.
2. Wymazać z głowy hollywoodzką ikonografię, która wypaliła nam w mózgach przekonanie, że wszystko, co przeczy „paradygmatowi naukowemu” to efekty specjalne, i pozbawiła nas wrażliwości na wszystko, co przeczy „paradygmatowi naukowemu”. (BTW, to nie nauka, a „nauka” nie dogaduje się z wiarą)
3. Uprzytomnić sobie, że każdego z niezliczonej liczby świadectw działania ponadludzkiej inteligencji w historii ludzkości i ludzkiej współczesności co najmniej „nie wypada” skreślać na mocy błyskotliwego przekonania, że „na pewno jest jakieś racjonalne wyjaśnienie”.
No to co, z Panem Bogiem, nie?
:)
Pan Dobrodziej