Jest środa. Ukraińcy stracili Debalcewo i wycofują się na zachód – choć podobno na wozach, a nie pod. Walki trwały mimo zawieszenia broni podpisanego niedawno w Mińsku, podczas spotkania Putina z Hollandem, Merkel i Poroszenką. Separatyści prawdopodobnie niebawem zabiorą się za Mariopol (w dniu publikacji tekstu mogą to już mieć za sobą), by wyrąbać sobie – miejmy nadzieję, że nie dosłownie – korytarz na Krym. Czy potem przyjdzie czas na Pribałtikę, Kaukaz, a następnie Polskę?
No cóż, wbrew obiegowym opiniom, są na świecie szachiści, którzy znają odpowiedzi na podobne pytania. Ja oczywiście się do nich nie zaliczam. Wy pewnie też. Z dużym prawdopodobieństwem można jednak suponować, że Rosja przygarnie Gruzję. Ławrow (rosyjski MSZ) właśnie postraszył rodaków Dżugaszwilego, by nie pchali się do NATO. Ci pewnie zrobią mu na przekór, bo to ludek dumny, a i Rosji niechętny, co już miał okazję udowodnić. Gdy stanie się, co ma się stać, zrobi się naprawdę bigos. Tym bardziej że w Gruzję od pewnego czasu inwestują Amerykanie. Tabliczki USAid – jednej z odnóg amerykańskiej dywersji polityczno-gospodarczej – oznaczają teren w tamtejszych miastach, jak swąd moczu w świecie zwierząt. Jeśli więc Rosja udzieli Gruzji nagany, nie daj Boże militarnej, wujki z Waszyngtonu niechybnie wezmą to do siebie.
Ale niewykluczone, że nie będą czekać na rosyjski wjazd do Gruzji, skoro już teraz napierają do konfliktu, m.in. za pośrednictwem swoich europejskich ekspozytur, a w szczególności jednej z nich – zgadnijcie, której. Zanim rozjaśnimy tę kwestię mniej domyślnym, przypomnijmy ciekawą deklarację słowackiego premiera Roberta Fico, który na początku grudnia całkiem otwartym tekstem powiedział „Hospodarskim nowinom”, że konflikt na Ukrainie z siedemdziesięcioprocentowym prawdopodobieństwem przerodzi się w wojnę na dużą skalę. Dziennikarstwo zarzuciło mu straszenie rodaków, na co Fico dzielnie odparł, że nie będzie okłamywał ludzi. Większą dyplomację w komunikacji społecznej wykazuje nasz pan prezydent bez wąsa, który zaleca spokój przy jednoczesnej gotowości na mniej pomyślne scenariusze. Gotowość z pewnością nie zaszkodzi. Obecny jej stan symbolicznie ilustruje afera mostowa, czyli dziwny a niespodziewany pożar Mostu Łazienkowskiego, który pochłonął światłowody naszego, pożal się Boże, Ministerstwa Obrony Narodowej i Komendy Głównej Policji. Most spłonął w wyniku podpalenia, ale oczywiście nikt nie wie, co, jak, kto i poczemu, za to wszyscy solidarnie zrzucą się na jego odbudowę. No, chyba że ktoś wcześniej zdąży wyemigrować.
Wracając jeszcze do premiera Fico – słowacki polityk wyraził również zaskoczenie niedawną zmianą stanowiska niemieckiej kanclerzyny w sprawie konfliktu ukraińsko-rosyjskiego z łagodnego na stanowczy. Co ciekawsze, Fico zupełnie nie krępował się upublicznić koncepcji, że ukraińska zadyma to tak naprawdę walka dwóch mocarstw o wpływy w regionie: Rosji i Stanów Zjednoczonych, zaś Europa w tej kwestii zajmuje pozycję drugorzędną i dlatego spija piwko nawarzone przez wujków z drugiej strony Atlantyku. Ponieważ premier Fico, mimo że mówi bardzo do rzeczy, nie jest figurą „formatu europejskiego”, nikt specjalnie nie przejął się jego słowami i, zdaje się, wciąż wszyscy – a w szczególności eksperci – dumają, że wojna na Ukrainie to czystej wody walka o niepodległość, prowadzona przez ciemiężony lud z „ruskim” zaborcą. Po stronie uciemiężonych stoi oczywiście Zachód pod świetlanym przywództwem prezydenta Obamy.
Kto jednak na tym Zachodzie stoi z bagnetem na broni, a kto z rękami w kieszeni – tego, przyznam, zupełnie nie jestem pewien. Niemiecki koncesjonowany tygodnik prorządowy „Der Spiegel” oświadczył właśnie, że Ukraina nie ma szans na wygranie wojny o swoje wschodnie rubieże, dlatego powinna pogodzić się z utratą Doniecka i skupić na ratowaniu reszty kraju. Zresztą może nawet nie wypada, żeby Niemcy śpiewali inaczej, skoro ich zbrojeniówka (m.in. Rheinmetall) jeszcze do niedawna dostarczała Rosji sprzęt wojskowy, a nawet szkoliła tamtejszych sołdatów.
Najmniej zestresowany konfliktem na Ukrainie z europejskiego grona zdaje się być premier Węgier Viktor Orban, który z Putinem omawia biznesy energetyczne, oddzielając kwestie interesów gospodarczych swojego kraju od uczestnictwa w szopkach eurosalonów. Jednak, poza okazjonalnymi bukietami słów krytyki, również inni liderzy państw UE nie wykazują szczególnego entuzjazmu do mitygowania Rosji w jej „asymilowaniu” wschodniej Ukrainy. Z jednym wyjątkiem – mianowicie amerykańskiej ekspozytury w Europie pod oficjalnym przywództwem premiery Kopacz.
Fircyki z Wiejskiej i afiliowani przy nich medialni dogadywacze od spraw międzynarodowych, zapewniają wszem wobec, że musimy ramię w ramię przeciwko Putinowi. W końcu mamy rok wyborczy, a populizm pomaga w inkasowaniu punktów sondażowych. Naród to niestety łyka, powodowany resentymentem wobec Rosji i wciąż żywym sentymentem do „Ameryki”. I ani-ani w tych poczciwych głowach nie zaświta, że po raz kolejny w historii nasz kraik może okazać się frajerem wystawianym przez geopolitycznych cwaniaków niedźwiedziom na pożarcie. I że tuzy naszego życia publicznego, które nawołują do „wzmocnienia sankcji”, interesownie bądź pożytecznoidiotycznie owym cwaniakom się wysługują. Ciekawe, czy te pudrowane misie, nadziewane zdrową dietą z naszych PIT-ów, CIT-ów oraz VAT-ów, staną na barykadach, gdy ruscy czołgiści stracą cierpliwość do ich pyskówek i postanowią zrewidować granice uzgodnione w Jałcie.
No, ale nawet gdyby, to przecież nie mamy się czego obawiać – albowiem w tak skrajnie nieprawdopodobnych okolicznościach murem stanęliby za nami „sojusznicy” z NATO.
Pan Dobrodziej