PAP: Pisze Pan, że na wyspie Man na naszych oczach trwa bardzo ciekawy proces budowania tożsamości, szukania korzeni. Czy Manxowie wolą odwoływać się do tradycji celtyckiej czy wikińskiej?
D.S.: Przez długi czas odwoływanie się na wyspie Man do tradycji celtyckich było źle widziane przez Wielką Brytanię, ponieważ stawiało wyspę wśród podkreślających swoją niezależność krain jak Walia, Szkocja czy Irlandia. Kiedy obchodzono 1000-lecie Tynwaldu, czyli miejscowego parlamentu - dyskutowano ten temat, bo tradycja Tynwaldu jest w gruncie rzeczy celtycka, choć to wikingowie go zinstytucjonalizowali, wprowadzili coroczne zjazdy. W 1979 roku wygrała opcja wikingów. Wybudowano łódź, która przypłynęła na Man z Norwegii, zaproszono także tamtejsze władze. W tym samym czasie jednak na Man coraz głośniejsi byli młodzi buntownicy, którym nie podobało się, że rząd przemienia wyspę w raj podatkowy, że zaprasza bogaczy z Anglii czy Szkocji, których pieniądze windowały ceny ziemi i nieruchomości. Uważali, że nowi przybysze za nic mają sobie miejscowe tradycje, że interesuje ich jedynie to, że od swoich wielkich fortun nie muszą płacić podatków. Ta kontestacja była swego rodzaju terroryzmem.
PAP: Ruch terrorystyczny na wyspie Man?
D.S.: Na miarę warunków malutkiej wyspy. Ofiarą miejscowych buntowników padła na przykład zamożna Brytyjka, która kupiła wielką willę nad morzem i zablokowała przechodzącą przez posiadłość ścieżkę na plażę. "Terroryści" regularnie rozsypywali słomę na podjeździe do jej domu, utrudniając jazdę samochodem. I właśnie tamten ruch młodych buntowników odwoływał się do celtyckich korzeni wyspy, podkreślał wspólnotę Manxów ze Szkotami i Irlandczykami. Teraz dawni "terroryści" rządzą wyspą, się członkami establishmentu, jak Phil Gawne, który niegdyś siedział w więzieniu za podpalenie budowanego domu bogatych Anglików, a dziś jest posłem do Tynwaldu i ministrem rolnictwa. Gdy ludzie, jak on doszli do władzy, zadbali na przykład o odrodzenie gaelickiego celtyckiego języka Manx, który UNESCO w pewnym momencie uznało za wymarły. Powołali szkołę, gdzie uczy się tylko w Manx, każdy może się zapisać na kurs tego języka, lub też na zajęcia z ludowych tańców czy pieśni. Coraz więcej książek tłumaczonych jest na manx, organizowane są kulturalne festiwale, które poskreślają dawne tradycje.
PAP: W pobliskiej Anglii wytworzyła się sytuacja, że są dwie grupy żyjących tam Polaków: stara emigracja z czasów powojennych, wrośnięta w społeczeństwo i wcale nie tak czule nastawiona do nowych emigrantów. Czy Polacy po wojnie osiedlali się także na Man?
D.S.: Były to nieliczne przypadki. Na Man "starej" emigracji właściwie nie ma. Zbierając informacje o Polakach na tej wyspie natrafiłem jednak na cudowną, romansową historię. Dałem w gazecie ogłoszenie, że szukam kontaktu z Polakami i zbieram informacje o nich. Wśród niewielu odpowiedzi był list napisany ręcznie przez ponad 80-letnią panią Dorothy. W 1943 roku, jako młodziutka dziewczyna, zakochała się w polskim lotniku z oddziału RAF-u stacjonującego na wyspie. Ta miłość była bardzo krótka - znali się tylko trzy miesiące, widywali się w weekendy, chodzili na tańce. Potem Stanisław - bo tak nazywał się ukochany Dorothy - wyjechał, przesłał jedną kartkę pocztową i więcej się nie odezwał. Dorothy całe życie wspominała go z wielką czułością, wyszła potem za mąż, ale ciągle czekała na znak od Stanisława. Ta sprawa była dla niej niezamknięta. Poprosiła mnie o pomoc w odnalezieniu go, co nie było proste, bo źle zapamiętała nazwisko ukochanego. Miejscowe muzeum zdigitalizowało wszystkie gazety, które ukazywały się na wyspie od XVIII wieku. W tym zbiorze natrafiłem na sporo informacji o polskich żołnierzach, zidentyfikowałem aż trzech lotników - Stanisławów.
PAP: Trafił pan też na całą serię opowieści pokazujących, jak w latach 50. mieszkanka Man mogła Polskę postrzegać.
D.S.: Córka pani Rosy Roberts, krawcowej z Douglas, wyszła za mąż za Polaka i osiadła w Łodzi, później zaś przeniosła się z rodziną do Opola. Matka kilka razy ją odwiedziła, a po powrocie wygłaszała odczyty o Polsce dla członkiń kółka parafialnego. Rosa opowiadała o odbudowie Warszawy, tłoku w autobusach, tradycjach świętowania, elegancji Polek, ekstremalnych mrozach zimą oraz olbrzymich kniejach zamieszkałych przez dziką i groźną zwierzynę. Polska była dla Rosy Roberts przyjemnie egzotycznym miejscem. Dla Polaków wyspa Man nadal jest właśnie taka.
Rozmawiała Agata Szwedowicz (PAP)
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.