Właściwie wypadałoby uściślić. Postcywilizacja nie jest zjawiskiem ściśle europejskim. Uwiąd rozumu, etyki i instynktu samozachowawczego napędza rozkład jakichś 95 proc. krajów świata. Również żyzne gleby kulturowe Ameryki do cna przeorało już Monsanto sprzętem Johna Deere’a za pieniądze z Wall-Street-FED-u wydutkane od podatników zamroczonych przez CNN. Jeśli ktoś jeszcze sądzi, że tam za oceanem rządzi demokracja, a półki sklepowe uginają się od wysokojakościowych wytworów wolnego rynku, to najwyraźniej pozamieniał się na łepetyny z Forrestem Gumpem.
Drugie uściślenie dotyczyłoby Cortezowskiego stylu. Jak wiadomo, słynny zdobywca nowych lądów podbijał czarnego luda ogniem i mieczem. Amerykanie z pewnością dorównują mu rozmachem, a i na bezwzględności im nie zbywa, ale w tresurze europejskich baranków nie muszą posiłkować się ołowiem. Wystarczą im kumple w Brukseli, którzy prędzej czy później klepną wszystko, co im jankesi podsuną pod nos. Efekt będzie (jest) ten sam co w czasach „klasycznej” konkwisty: eksploatacja gospodarcza i dewastacja kulturowo-społeczna. A, i żeby nie było: określenia „Amerykanie” używam dość umownie. Gang „negocjujący” TTIP – bo w szczególności o tym tu mowa – to drużyna ponadnarodowa, choć z przewagą kapitału rodem z USA (gdzie to wszystko porejestrowane, to już inna sprawa). Jednak szeregowi zjadacze beef jerky z paszportem Stanów Zjednoczonych są równie odpowiedzialni za zbrodnie CIA, FED czy DoD, co statystyczny Stiopa za sowiecką kampanię w Afganistanie.
Co to takiego ten TTIP? Tak po prawdzie: wypadałoby się orientować, bo to buldożer, który zrówna z ziemią nasze europejskie klocki lego. Jeśli ująć temat sloganowo, to najadekwatniejsza będzie trawestacja flagowego postulatu towarzysza Uljanowa: cała władza w ręce korporacji. Wciskane właśnie unijnym demoludom TTIP (Transatlantic Trade and Investment Partnership), czyli porozumienie między USA i UE dotyczące „współpracy” w zakresie handlu i inwestycji, to w istocie projekt eutanazji państw narodowych i kastracji społeczeństw obywatelskich przez molochy wielkiego biznesu.
Żeby nie było, że się zapędzam z tymi państwami narodowymi i obywatelskością „Europejczyków”: jasne, że nasz disneyland pod brukselskim patronatem to w najlepszym razie oligarchia. Niemniej są jeszcze w krajach „członkowskich” struktury prawne, gwarantujące tym państwom namiastkę niezależności, a przede wszystkim ludzie z jajami, którzy potrafią te narzędzia wykorzystać, żeby plutokratyczna hydra, maskowana facjatą Donka czy innego dmuchanego dowcipnisia, nie obdarła nas do goła. No, ale właśnie niebawem to się może zmienić.
O tym, czym grozi TTIP w drobniejszych szczególikach poczytajcie sobie w internecie. Tymczasem zajawię tylko najciekawsze punkty programu scalenia Brukseli z Waszyngtonem. Przede wszystkim TTIP to otwarcie europejskich rynków dla gigantów amerykańskiego biznesu, dysponujących deko większymi zaskórniakami niż biedabiznes z Polszy, Grecji i innej Czechosłowacji. Gdy, przykładowo, na rynku tutejszego e-retailu już na dobre wymości się Amazon, po rodzimych sklepach internetowych nie zostanie bajt na bajcie. Gdy w nasze skromne progi zawitają koncerny GMO, po naszych spółdzielniach mleczarskich zostaną jeno ludowe przyśpiewki. Gdy koncerny „audiowizualne” przepchają swoje kopirajty i spuszczą z łańcuchów swoich stróżów „prawa”, nasi empetrójkowicze będą zaciągać kredyty w zachodnich bankach na spłatę odszkodowań za naruszanie „własności intelektualnej”. A to tylko skromna część repertuaru przewidzianego przez TTIP.
Moją ulubioną pozycją tego cyrografu jest klauzula ISDS. Zakłada ona, że spory między koncernami a rządami będą rozstrzygane przez międzynarodowe arbitraże skrzykiwane ad hoc. W skład zespołu „sędziowskiego” będą wchodzić prawnicze kurtyzany wielkiego biznesu, które zawodowo zajmują się rozpatrywaniem tego typu sporów i orzekaniem na korzyść swoich klientów. Żeby podbić absurd, autorzy ISDS żądają dla koncernów prawa do odszkodowań nie tylko za faktyczne straty, ale również „utracone” zyski przyszłe i możliwe. Przykładowo, jeśli polski rząd zmieni zapisy w ustawie o ochronie środowiska w sposób, który narazi koncern X na straty, to koncern X wytoczy polskiemu rządowi arbitraż, który najpewniej naliczy odpowiednią opłatę na rzecz „powoda” z kieszeni podatników.
Żeby zilustrować: szwedzki Vatenfall pozwał rząd Niemiec za program odejścia od energii atomowej. Stawka wynosi 1,5 miliarda dolarów. Na mocy arbitrażu 9 miliardów zabuliła już Polska – koncernowi Eureko. Bo ISDS funkcjonuje u nas od lat 90., na mocy dwustronnej umowy z USA. Ale jeśli klauzula zacznie obowiązywać w całej Unii razem z innymi postanowieniami TTIP – rozpęta się gospodarcze piekło, w którym koncerny zaczną pożerać nie tylko budżety państw, ale również lokalne biznesiki. Warto nadmienić, że choć nad Wisłą było prowadzonych już 16 spraw w ramach ISDS, to jak na razie żadna polska firma nie skorzystała tego mechanizmu w stosunku do USA. Powód jest prosty: USA jeszcze nigdy nie przegrało tego typu arbitrażu.
Ode mnie tyle. Na koniec polecam stronę i fan page fundacji „Panoptykon”, która monitoruje postępy związane z „negocjacjami” w sprawie TTIP, a także – sam się dziwię – serwis „Krytyki Politycznej”, która w tej materii wypowiada się wyjątkowo rozumnie. A, co ciekawe, „dziennikarze niepokorni” dziwnym zrządzeniem ten temat omijają. Kto nie wierzy, niech sam sprawdzi – wystarczy zguglać „site:dorzeczy.pl ttip”.
Pan Dobrodziej