Można odnieść wrażenie, że książka zawiera kilka emigracyjnych prawd. Czy to była pani intencja? Czy tak brzmi głos emigracji?
– Nie miałam żadnych intencji. O ile w „Londyńczykach” starałam się dopasować formę do treści reportażu, to w „Angolach” przyjęłam rolę medium. Bohaterowie moich reportaży, to osoby, które mówią, bo czują, że ktoś chce ich wysłuchać. Żyjemy w czasach, w których wzajemnie się nie słuchamy. Ja pozwoliłam im mówić to, co myślą, może się odrobię wyżalić. Może ta sama osoba, rozmawiając ze swoimi polskimi koleżankami nie powiedziałaby takich rzeczy. Powiedziałaby może: zobaczcie, mam dom, mieszkam w dobrej dzielnicy, mój mąż ma pracę, a w Polsce nic nie mógł znaleźć, moja dwójka dzieci jest już po szkołach, a syn pójdzie na uniwersytet. Tak to wygląda z wierzchu. Jednak ten sukces jest okupiony najrozmaitszymi poświęceniami i problemami.
To jest też książka o zderzeniu kultur. Jeśli mogę mówić o jakiejś wstępnej intencji, o jakimś zamierzeniu, to jest coś co wyniosłam z pracy nad „Londyńczykami”, świadomość, że Wielka Brytania jest dosyć odległa kulturowo od nas. Jest jednak dla nas egzotycznym krajem. Ma zupełnie inną historię, ludzie mają zupełnie inną emocjonalność, inne wartości, inną filozofia, inny rodzaj ambicji. My podlegamy innemu napędowi niż osiadli, przyzwyczajeni do dobrobytu, bogaci i pewni siebie Anglicy. To chciałam pokazać, że przyjeżdżając na Wyspy musimy zmagać się z inną kulturą i że nie jest to takie łatwe.
Czy nadal Wielka Brytania jest widziana w Polsce jako eldorado?
– Nadal panuje przekonanie o tym, że tutaj ulice są wybrukowane funtami. British Dream, wystarczy wsiąść w autobus, wysiąść na dworcu Victoria i życie stanie się proste. To oczywiście może się zdarzyć, ale rzadko się zdarza. Tak widzą to ludzie, którzy siedzą w małych miasteczkach i zmagają się z permanentnymi problemami materialnymi. Dla nich to upiorne wysiadywanie w urzędach pracy, nieumiejętność korzystania z ofert pracy albo też zwykłe lenistwo i myślenie życzeniowe, jest gorsze niż niewiadoma. Myślą: tu mi się nie udaje, kupię sobie bilet i tam będzie już ok. Będę miał prostą pracę w fabryce, będę co tydzień mieć pieniądze i sprawy ułożą się same. To, po części, się sprawdza. Ale jeden z bohaterów mojej książki, wykształcony człowiek, który pojechał do pracy w fabryce, opisuje etapy takiej emigracji: od poczucia wyzwolenia, poprzez bezdenną samotność, do poczucia braku perspektyw. Trzeba mieć wiele hartu ducha i uporu, żeby to uczucie przezwyciężyć.
Jak po kontrowersjach „Londyńczyków” przygotowywała się pani do kolejnej książki o brytyjskiej Polonii?
– Kontrowersje, to chyba za dużo powiedziane. Pojawiły się różnice zdań i zostały opublikowane w kilku polskich gazetach w Londynie, ale oprócz trzech literówek i zmiany jednego tytułu gazety nie było w książce błędów. Ja nie jestem doskonała, nie wykluczałam, że mogłam się pomylić. Czekałam aż ktoś powie, gdzie popełniłam błąd merytoryczny, ale nikt się nie zgłosił. Nikt nie powiedział, że pani Winnicka napisała, że dana osoba, w danym roku zrobiła, to i to, gdy tymczasem tego nie zrobiła. Niektórym moja książka natomiast przetarła drogę z powrotem do Polski. Pan Jan Żyliński planuje inwestycje w Polsce, stawia pomniki. Mogę śmiało powiedzieć, że dzięki „Londyńczykom” nie musiał się w Polsce przedstawiać. Gdybym się bała o wszystkim pisać, to bym musiała zmienić zawód. Ja jestem ciekawa ludzi, lubię ich słuchać, staram się zrozumieć, nie oceniać i w jak najmniejszym stopniu ingerować w ich historie.
Napisała pani dwie książki o emigracji polskiej. Została pani zatem specjalistką od Polonii brytyjskiej. Będzie następna książka?
– Nie używam określenia „Polonia”, przesiąkłam już językiem moich starszych bohaterów, a oni zawsze zaznaczali, że są emigracją. Oczywiście nie czuję się specjalistką, na Wyspy ciągnie mnie reporterska ciekawość. Planuję napisać jeszcze jeden reportaż. Miejscem akcji jest wyspa Jersey.
Wywiad z Ewą Winnicką - Wielka Brytania to dla Polaków egzotyczny kraj.
Dziennik Polski