W prorządowych mediach minęła już histeria z powodu zagrożenia ludności Polski i świata marszem PiS przy okazji kolejnej rocznicy wprowadzenia stanu wojennego. Ktoś miał zginać, a tymczasem wszyscy przeżyli. Człowiek-demolka miał objawić się pod postacią Jarosława Kaczyńskiego. W rzeczywistości objawił się tylko wodzirej Joachim Brudziński. Reszta była nudna i do bólu/bulu przewidywalna. Nikt nawet nie splunął prawicowym jadem na trawnik przed Urzędem Rady Ministrów. A skoro tak, to premiera Kopacz mogła bez przekopywania na metr w głąb oplutego trawnika i innych przykrych przeszkód przystąpić do sprawdzenia lojalności swoich podwładnych. Kto z nią, kto przeciw niej. Na razie ministrowie z nią, ale siedmiu niezdecydowanych wiceministrów pożegnało się z rządową pracą, co nie znaczy, że na święta znajdą się na ulicy nie daj Boże Warszawy, rozdeptywanej przez bojówkarskie marsze PiS-u.
Prawicowa opozycja od lat zresztą jest wrogo nastawiona wobec tzw. większości Polaków i Europejczyków, a jej członkowie marzą - w przeciwieństwie do marzeń koalicjantów PO-PSL - wyłącznie o dorwaniu się do rządowego koryta. Z tym trzeba będzie poczekać przynajmniej do najbliższych wyborów. Na razie musi wystarczyć koryto sejmowe. I to dosłownie. Na ten przykład posłanka Pawłowicz tak się przyssała do koryta, że razem z nim weszła na sejmową salę obrad. I nie dała się od niego oderwać mimo apeli posłów i samego marszałka. Medialny autentyzm PiS-u zawsze kontrastował ze sztucznością Platformy.
Przy okazji obśmiewania mlaskającej z sejmowej ławy pani profesor, dostało się i prezesowi PiS, zwyzywanemu od kurdupla. I co na to pan marszałek? Ano nic, nie zrobił jeszcze jednego wysiłku, nie dorżnął kurdupla, choć mógł. Zgadnijcie co wybrały media rządowe na top news z sali sejmowej. Koryto Pawłowicz, czy wyzywanie sympatycznego starszego pana od kurdupla?
Swoją drogą posłanka Pawłowicz to świetny materiał na przyszłego ministra spraw zagranicznych, a już na pewno na ambasadora w Moskwie. Taka nie stuli uszu na widok jaśnie pana Putina i nie zakrztusi się landrynką podczas rozmów dwustronnych w cztery oczy. A już na pewno nie powie - jak obecny szef MSZ - że nie widzi nic groźnego w próbie taranowania pasażerskiego samolotu z Polakami na pokładzie przez rosyjskiego lotnika-zwiadowcę nad Bałtykiem.
Kolega ministra Schetyny, przez niektórych złośliwców zwany rusofilem, a przez innych krócej, bo prezydentem Rzeczpospolitej Polskiej Bronisławem Komorowskim, stanął przed sądem. Sąd radził nad sprawą likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, przeprowadzonej przez niezniszczalnego - jak Kapitan Bomba - Antoniego Macierewicza. Nie, nie, spokojnie, kolejny prezydent wolnej Polski nie jest oskarżony o bycie agentem Bolkiem, zniszczenie własnej teczki, publiczne opilstwo czy też przemyt szampana z Londynu. Prezydent był świadkiem i jak to prezydenci, w czasie czterech godzin przesłuchania powiedział, że nic nie pamięta. W końcu ma całą Polskę i nas tu wszystkich na głowie...
Tb, MojaWyspa.co.uk