Onania z Fleet Street
Jednak nawet jeżeli między parą nie było romansu, to już same relacje z Albertem i Johnem Brownem pozwalają uznać, że Wiktoria jest co najmniej dziwną patronką dla czasów wiktoriańskich. Jak to się zatem stało, że nią została? Po pierwsze władała krajem przez 64 lata, a to cała epoka. Po drugie rodzina królewska już wtedy potrafiła zachowywać pozory i dzięki temu doskonale wpisywała się w oczekiwania poddanych, które były zbieżne z tym, co nazwano wiktoriańską moralnością, skupiającą się nie tylko na seksie, ale też na pracy, religii i cywilizacyjnej misji Europy – wszak wierzono wówczas w „brzemię białego człowieka”. O tym, że królowa żyje w zgodzie z tymi zasadami, mówiło dziewięcioro dzieci i udane małżeństwo, ale wiele dobrego robił też sam Albert, który doskonale wpisywał się w ówczesną etykę pracy. Wprawdzie z początku na Wyspach nie lubiano tego „Niemca”, ale z czasem doceniono go za ogromną inteligencję i konsekwencję w promowaniu rodzimych fabryk. Był to bowiem fascynat nowych wynalazków, który, jak mógł, wspierał brytyjską rewolucję przemysłową.
A było też tak, że wiktoriańska moralność wyprzedziła Wiktorię. Jej początków można dopatrywać się jeszcze w wieku XVIII i, co ciekawe, odnaleźć je w jednej drobnej publikacji, która miała wpłynąć na ducha całej epoki. Jeżeli wierzyć Thomasowi Lacquerowi, słynnemu antropologowi, który napisał książkę „Samotny seks. Kulturowa historia masturbacji” (wbrew pozorom jest to pozycja bardzo poważna), wszystko zaczęło się w 1708 r. w okolicach londyńskiej Fleet Street. Początkiem była niewielka broszurka zatytułowana „Onania albo ohydny grzech samozaspokojenia i wszystkie jego straszliwe następstwa, tyczące się obu płci, wraz z duchową i cielesną poradą dla tych, którzy już obciążyli się tą wstrętną praktyką. A także stosowna przestroga dla młodzieży narodu obu płci”. „Anonimowy wtedy autor niewielkiego traktatu o długim tytule nie tylko nazwał, ale w istocie wymyślił nową chorobę oraz bardzo specyficzny, głęboko nowoczesny i niemal uniwersalny motor, produkujący poczucie winy, wstyd i lęk” – pisał o niej Lacquer i podkreślał, że publikacja rozeszła się w ogromnym nakładzie, a jej tezy w ciągu kolejnych 100 lat zostały przyjęte w całej Europie i znalazły się nawet w oświeceniowej Encyklopedii. Wzbudzony wówczas strach przed chorobami wywoływanymi przez onanizm szybko rozprzestrzenił się po całej Anglii i Europie i spowodował, że seks został utożsamiony ze złem.
I to właśnie było źródło wiktoriańskiej moralności oraz ogromnej pruderii, której ślady da się zresztą odnaleźć w kulturze jeszcze dzisiaj. Dlaczego wszystko zaczęło się akurat przy Fleet Street? Bo była to wtedy siedziba brukowej prasy oraz źródło pornografii dla całego kraju. Było tam wiele wydawnictw i drukarni, wśród których wiele zajmowało się produkcją broszur reklamowych opisujących nieistniejące choroby i oferujących niedziałające leki. „Onania” była jedną z nich.
Cesarzowa i bogactwo
Jednak pruderia to nie wszystko, co powoduje, że o królowej Wiktorii nie sposób zapomnieć. Na okres jej panowania przypadł bowiem największy rozkwit brytyjskiego Imperium, o którym mówiono wówczas, że słońce nigdy nad nim nie zachodzi. W czasie jej rządów liczba ludności Anglii i Szkocji podwoiła się, choć jednocześnie z Wielkiej Brytanii do USA oraz kolonii wyemigrowało 15 mln osób. Wyspy stały się też warsztatem świata i ośrodkiem kwitnącego przemysłu. Przede wszystkim węglowego, również tesktylnego, a próbowano też produkować wszelkie pojawiające się nowinki, czego wynikiem było wiele udanych i innowacyjnych przedsięwzięć.
Dzisiejsze bogactwo Wysp jest w dużym stopniu wynikiem pieniędzy, które wówczas – zarobione lub, częściej, ukradzione – spływały na nie z całego świata, a także powstałych w tamtym czasie więzi gospodarczych oraz zdobytych w trakcie ich budowy kompetencji. Pieniądze zwykle wiążą lepiej niż polityka i formalny rozpad Imperium nie zmienił tego, że Brytania wciąż jest centrum pozostałych po nim powiązań, a dawne kolonie peryferiami, z których płyną pieniądze. By się o tym przekonać, wystarczy rozejrzeć się po Londynie i jego mieszkańcach, bo wszystko tutaj wygląda jak w imperialnej stolicy, choć samo imperium już podobno nie istnieje.
Błędem byłoby oczywiście zakładać, że była to zasługa Wiktorii. W XIX wieku więcej od królowej znaczyli już premier oraz parlament. Jednak mimo to fakt, że zasiadała na tronie przez ponad pół wieku, a także charakter królewskiej władzy poza Anglią dawały jej spore możliwości odciśnięcia swojego piętna na całym kraju i sporej części świata. I zrobiła to. Miała też szczęście do wybitnych premierów, którym zbytnio nie przeszkadzała, a z jednym z nich – Benjaminem Disraelim – nawiązała nawet coś w rodzaju romansu. Podobno mającego platoniczny charakter.
Tomasz Borejza, Cooltura
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.