PAP: Czy polscy emigranci też je tworzą?
E.W.: Londyńczycy tworzyli. Jeśli nie getto, to domkniętą społeczność. To najczęściej byli wojskowi, raczej po 40. Trudno im było nauczyć się języka, trudno było znaleźć pracę zgodną z kwalifikacjami. Pracowali w piekarniach, w metrze, słynna Srebrna Brygada czyściła łyżeczki w hotelu Dorchester, gdzie jeszcze kilka lat wcześniej urządzano na ich cześć przyjęcia. Gdy nieco się wzbogacili wielu z nich zaczęło kupować domy na wynajem. Trafili na okres, gdy duże domy w Londynie były stosunkowo tanie jako mniej ekonomiczne w eksploatacji. Praktyczni Brytyjczycy unikali ich kupowania, Polacy - przeciwnie. W ciągu kilku dekad cena nieruchomości bajecznie poszybowała w górę i teraz potomkowie polskich emigrantów, którzy inwestowali w nieruchomości (a byli tacy, którzy kupowali całe ulice) mają się bardzo dobrze.
PAP: A współczesna emigracja?
E.W.: Nie cierpię stereotypów, więc opowiem o jednym ze scenariuszy, być może najbardziej popularnym, jeśli na Wyspy wyjeżdżają Polacy bez angielskiego i wykształcenia, umęczeni brakiem perspektyw. Zwykle dają się uwieść ogłoszeniu agencji pośrednictwa pracy i zaczynają wierzyć w British Dream, czyli łatwe pieniądze w fabryce kurczaków na przykład. Dzielą mieszkanie z innymi Polakami, zarabiając zwykle tyle, by opłacić czynsz i nie umrzeć z głodu. Odłożyć pieniądze jest trudno, uczyć się angielskiego po 10 godzinach pracy jeszcze trudniej. Po kilku miesiącach człowiek nabywa prawo do zasiłków, ale musi wiedzieć, że powinien o te zasiłki wystąpić do gminy. Zdarza się, że nie wie jak. Oczywiście większość rodaków staje mocno na nogi, zakłada własne firmy, awansuje, zakłada rodziny. Ale na tym pierwszym etapie pozostają między swoimi. Mam wrażenie, że wielu z nich ta mała Polska całkiem odpowiada.
PAP: Wiele się słyszy o ciężkim losie eurosierot, ale z "Angoli" wynika, że życie dzieci emigrujących z rodzicami jest też pełne traum.
E.W.: To nie jest reguła. Ale zdarza się, że sytuacja dzieciaków, które przyjechały z rodzicami jest trudna. Zwłaszcza jeśli rodzice zajęci są walką o przeżycie i nie ma ich w domu, są zestresowani i wściekli, mieszkają w wielopokojowych mieszkaniach wypełnionych obcymi ludźmi. Jeśli dzieci przyjeżdżają bez znajomości języka, jeśli trafią do złej szkoły – przeżywają potężny stres. I najczęściej nie ma w pobliżu babci, do której można pobiec w każdej chwili. Za to w szkole działa np. regularny gang chłopców Somalijczyków, przed którym trudno uciec. Opowiadam historię mojej bohaterki i jej syna.
PAP: Z "Angoli" wynika, że ekskluzywna szkoła z internatem też bywa koszmarem.
E.W.: W Anglii dla ludzi bogatych posłanie dziecka do takiej szkoły jest oznaką statusu. Znajomy brytyjski pisarz, który samotnie podróżuje po Syberii, twierdzi, że szkoła z internatem uodporniła go na wszelkie lęki, zagrożenia. Nic już go tak bardzo nie wystraszy w życiu, nigdy już nie będzie się czuł tak samotny. Polscy rodzice, którzy fundują swoim dzieciom taką szansę życiową, nie zdają sobie sprawy, że często wrzucają dziecko w świat jak z "Władcy much" Goldinga. Oczywiście nie wszystkie szkoły są takie same, znam kilku bardzo zadowolonych polskich absolwentów. Mają „posh” akcent, świetną sieć znajomych i otwarte kariery.
PAP: "Londyńczcy" mieli swoje rytuały celebrowania polskości, święta, przedstawienia... Czy obecna emigracja też tak mocno przywiązana jest do polskości?
E.W.: Na pewno nie musi się tak bardzo starać, bo Polskę ma na co dzień w telewizorze, w telefonie, na Skypie, w internecie. Nie tylko w marzeniach. Język polski nie jest nabożeństwem. Ale odradzają się organizacje, które nazywają się patriotycznymi. Mają silną potrzebę zaznaczania polskości i pielęgnowania tradycji. Dbają o żołnierskie groby na brytyjskich cmentarzach.
PAP: Jakie są szanse młodej emigracji na wtopienie się w brytyjską społeczność?
E.W.: Nie wiem, czy trzeba się całkiem wtapiać. Czy Polacy chcą się całkiem wtopić? Też nie wiem. Na pewno rośnie liczba wniosków o przyznanie brytyjskiego obywatelstwa, na wypadek gdyby Wielka Brytania chciała uciec z UE. Akceptowanie obcych i zaprzyjaźnianie to jest na Wyspach powolny proces. Przyspieszają go pewnie dzieci w przedszkolach i szkołach. Kiedy jesteś rodzicem małego dziecka, nie unikniesz kinderbali i wspólnych wycieczek. Ale z drugiej strony trudno sobie wyobrazić bardziej kosmopolityczne miasto niż Londyn. Jak ktoś ma zastrzeżenia do tego, jak tam funkcjonują emigranci, to niech sobie wyobrazi Warszawę z 20 narodowościami i koniecznością porozumiewania się w urzędach 20 językami. To nie do wyobrażenia, zwłaszcza kiedy sobie przypomnimy, jakie emocje wywołuje mała grupa uchodźców z Czeczenii.
Rozmawiała Agata Szwedowicz, Polska Agencja Prasowa