Pytanie faktycznie nie jest mądre – jest zbyt otwarte i mało dociekliwe. No to doprecyzujmy: jak będzie wyglądał świat za 20–30 lat w aspekcie organizacji życia społeczno-przestrzennego? (Z kolei taką „sentencją” trudno rozpocząć tekst.) Żeby trzymać się bliżej ziemi, pominę ewentualność inwazji obcych, wojny atomowej, powtórki z czarnego moru czy totalnego ubezwłasnowolnienia nas przez roboty. Wszystkie te możliwości są w pełni realistyczne, ale wobec ich następstw problematyka społeczno-przestrzenna zdaje się mało doniosła. Dlatego przyjmijmy pogodnie, że w ciągu najbliższych dwóch, trzech dekad będzie dochodzić do okazjonalnych „pandemii”, regionalnych wojenek i powtórek z World Trade Center, jednak ludzkość wciąż nie popełni harakiri. Zmiany na świecie będzie zatem można rozpatrywać w kategoriach procesów społeczno-ekonomicznych, a nie kataklizmów.
Jednym z takich procesów, które zaważą na obrazie życia na naszej planecie będzie urbanizacja 2.0. Może nie jest to najszczęśliwsze określenie (w wolnej chwili pomyślę nad trafniejszym), ale roboczo powinno styknąć. W odróżnieniu od urbanizacji epoki przemysłowej nie chodzi po prostu o wzmożony napływ ludności do miast, ale o wchłonięcie przez miasta całych społeczeństw. Wielkie aglomeracje staną się czymś w rodzaju populacyjnego odkurzacza zasysającego ludność miasteczek, wsi i przysiółków, gdzie przy życiu pozostaną jedynie emeryci, renciści i bezpańskie psy. Grunty rolne, należące do małych, rodzinnych gospodarstw, zostaną wchłonięte przez agrobiznes, który prędzej czy później trafi do portfela gigantów spożywczo-chemicznych pokroju Monsanto. Działka i domek na wsi staną się luksusem dostępnym dla przedstawicieli klasy co najmniej wyższej średniej. Prowincja, jako kategoria społeczno-kulturowa w dotychczasowym rozumieniu tego słowa, zniknie. Wiadomo: nie z dnia na dzień, ale zanim większość z nas dożyje wieku emerytalnego.
Skąd te spekulacje? Przesłanek jest sporo, ale wymienię tylko najważniejsze. Jedną z „ciekawszych” jest traktat o „partnerstwie transatlantyckim” (TTIP), przemilczany przez media głównego nurtu i wałkowany w drugim obiegu. Umowa przewiduje otwarcie rynku europejskiego dla amerykańskich korporacji oraz poluzowanie szeregu przepisów chroniących interesy konsumentów i obywateli. Amerykański kapitał przeora nasz kontynent jak grypa hiszpanka. Mały i średni biznes zostanie zmieciony przez molochy w rodzaju Amazona czy wspomniane Monsanto, a klasa wytwórców i przedsiębiorców w znacznej części zamieni się w klasę najemników – zatrudnianych w wielkich halach produkcyjnych i magazynowych, zakładach usługowych i sieciówkach. Wolne elektrony zamieszkujące prowincję i opłotki miast, z braku innych opcji, będą musiały ruszyć do wielkich aglomeracji na służbę u korporacyjnych baronów.
Innym źródłem urbanizacji 2.0 jest technologiczny odlot (bo postęp to za „małe” słowo), który definiuje życie współczesnego człowieka. Cała masa inwestycji, dynamika innowacji i ogólne dziejstwo metropolii sprawiają, że życie w dużych aglomeracjach staje się coraz wygodniejsze i nęci tych, którzy wędzą się w małomiasteczkowej monotonii. Metropolie stają się atrakcyjne nawet dla mieszczuchów tęskniących do zieleni. Rośnie bowiem świadomość ekologiczna, przybywa ruchów i inicjatyw obywatelskich, które zwracają uwagę na problemy smogu, smrodu i betonu, a to krok po kroku przekłada się na rozwój miejskiej zieleni i miejskiego ogrodnictwa. I mieszczuchom to wystarczy. Mało który z nas zrezygnowałby z centralki i nocnego pod blokiem na rzecz autentycznie „zielonego” życia gdzieś pod lasem z całym bagażem trudów prowadzenia wiejskiego gospodarstwa.
Gdy próbuję czasem rozeznać co z tym światem, nastrajam słuch na wyziewy intelektualnych trendsetterów. To różnej maści „niezależni eksperci”, „profesorowie renomowanych uczelni” i inne tuzy euroatlantyckich salonów. Jednym z takich okazów jest Benjamin Barber – były doradca Billa Clintona, głoszący koncepcję „miejskiej supremacji”. Postuluje on, by miasta przejęły władzę nad światem, zastępując niewydolne instytucje państwowe. Ten zręczny slogan to po prostu sposób na przepakowanie idei globalizmu w sposób atrakcyjny dla współczesnego elektoratu. Miasto przecież kojarzy się pozytywnie i jest – z pozoru – neutralne politycznie. Tyle tylko, że miasta niedalekiej przyszłości będą w pełni kontrolowanymi ekosystemami, w których żaden aspekt życia nie umknie uwadze systemu. W Dubaju projektowana jest właśnie miejska utopia – pierwszy na świecie obszar z kompleksową infrastrukturą mieszkalno-użytkową znajdujący się pod szklaną kopułą, umożliwiającą zapanowanie nad wewnętrznym mikroklimatem. A to dopiero jaskółka prawdziwej urbanistycznej rewolucji.
Przyszłość należy do megalopolis, które dla części mieszkańców będą oazami dobrobytu, dla większości zielonymi obozami pracy, a dla wszystkich formą panoptikonu – więzienia, w którym nasze życie podlega nieustannej inwigilacji: za pośrednictwem monitoringu ulicznego, rejestracji transakcji finansowych czy „inteligentnych” liczników prądu.
Pan Dobrodziej