MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

21/10/2014 08:49:00

Nie taki ze mnie dziadek

Nie taki ze mnie dziadekWłaśnie zwyciężył w konkursie „Polonijny Społecznik Roku”, a już siedzi na walizkach przygotowując się do kolejnej wyprawy. Tym razem celem jest Madagaskar, zebrane fundusze zostaną przeznaczone na cele charytatywne. Ze Stanisławem Motyką rozmawia Piotr Gulbicki.
Konkurs „Polonijny Społecznik Roku” został zorganizowany z okazji 25-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości.

– Zgłoszono kilkuset kandydatów, z różnych krajów Europy – ludzi działających na rzecz polonijnej diaspory. W finałowej piątce, poza mną, znalazły się po dwie osoby z Niemiec i Irlandii, a można było na nas głosować w Internecie. Od początku wyraźnie prowadziłem, jednak w ostatniej fazie rywalizacja się wyrównała. Ostatecznie rzutem na taśmę wyprzedziłem Grażynę Słomkę z Hanoweru, zajmującą się organizacją polskich festiwali filmowych w Niemczech.

Duża satysfakcja?

– Jasne, zawsze to przyjemne, kiedy działalność człowieka zostaje doceniona. Teraz przede mną gala w Warszawie, na której odbiorę specjalną statuetkę.

To nie pierwsze pana wyróżnienie.

– Dwa lata temu zostałem „Polakiem Roku w UK”. Oba te tytuły przyznano mi za całokształt działalności charytatywnej.

I właśnie charytatywnie wyrusza pan na Madagaskar.

– W ciągu dwóch tygodni rowerami przejedziemy przez północną część wyspy. Będzie co oglądać – są tam bowiem rośliny i zwierzęta, których trudno uświadczyć w innych częściach świata. Co prawda jest trochę obaw odnośnie wirusu Ebola oraz rozpowszechnionej na tych terenach malarii, ale wierzę, że wszystko będzie dobrze.

Taki wyjazd to poważne koszty.

– Chętni, zamierzający uczestniczyć w tego typu wyprawie, muszą na nią zgromadzić środki finansowe. Kwestują, organizują różne imprezy, szukają sponsorów. Po zebraniu odpowiedniej kwoty – z reguły waha się ona w granicach kilku tysięcy funtów – można wziąć udział w projekcie. Sami opłacamy przelot, natomiast pozostałe pieniądze trafiają na cele charytatywne. O zapewnienie spania, jedzenia, przewodników i opieki medycznej dba organizacja.

Organizacja?

– Ta, która przygotowuje podróż. Tym razem jadę z Classics Tours. Jej właściciel jest bardzo szanowanym człowiekiem, za swoją działalność otrzymał Order Imperium Brytyjskiego. Dzięki niemu zebrano miliony funtów na cele dobroczynne, pieniądze z obecnej wyprawy wesprą walczącą z rakiem Fundację Marie Curie Cancer Care.

To kolejna tego typu akcja w której bierze pan udział.


– Lista krajów, w których byłem, jest długa. Świadomość, że spełnia się własne marzenia, jednocześnie pomagając innym, jest bardzo inspirująca.

Mieszka pan w Anglii od lat.

– Dokładnie od 42. Jestem rodowitym góralem, pochodzę z wioski Cisiec, koło Żywca. Ukończyłem Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie na kierunku rzeźba, po czym w 1972 r. wyjechałem do Anglii. Miało być na miesiąc, a zostałem na stałe. Skończyłem historię sztuki na londyńskim St Mary’s University, a następnie uczyłem w angielskich szkołach. Równocześnie współpracowałem z firmą Skyland Models. Robiliśmy różne modele samolotów – od małych figurek, po wielkie, kilkunastometrowe projekty. Zarówno na zamówienie dużych linii lotniczych, jak i prywatnych biznesmenów. Niektóre prace były bardzo czasochłonne – ręcznie malowane, z obiciem siedzeń, dopracowaniem szczegółów. Do dziś Boeing mojego autorstwa jest wystawiony w Centrum Nauki w Singapurze, a makieta lotniska znajduje się w Instytucie i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie. Zrobiłem też model prywatnego samolotu dla szejka Brunei.

Ciekawe zajęcie.

– I nie ukrywam, że dochodowe. A także dające możliwości podróżowania i poznawania nowych ludzi. To był przedsmak moich późniejszych wypraw charytatywnych.

Kilka tysięcy funtów, które trzeba wpłacić, żeby w nich uczestniczyć, to poważna kwota.

– Dlatego zbieranie pieniędzy trwa przez wiele miesięcy. Ja od pięciu lat jestem na emeryturze, ale wcześniej, jako nauczyciel, razem z uczniami robiliśmy różne akcje dobroczynne, szkoły zawsze popierały tego typu działalność. Wspierały mnie również osoby prywatne oraz firmy. Teraz jest trudniej, kryzys daje się we znaki, ale jakoś daję radę.

Zanim jednak wyruszyłem w swoją pierwszą podróż, kilka lat wcześniej zorganizowałem zbiorowy skok na spadochronach. Zebrałem grupę 15 osób składającą się z uczniów oraz kolegów z pracy i po przejściu krótkiego przeszkolenia byliśmy gotowi do akcji. To była czysta prowizorka, nikt z nas wcześniej nie miał tego typu doświadczeń. Samolot wystartował z podlondyńskiego lotniska w High Wycombe, a skok zakończył się dla mnie kontuzją nogi, którą kurowałem przez kilka miesięcy. Pozostali śmiałkowie co prawda nie doznali takich przypadłości, ale lądowali w różnych miejscach, daleko od wyznaczonego celu. Dyrekcja szkoły miała potem do mnie pretensje, że omal nie zdziesiątkowałem szeregów tej zacnej placówki, jednak nikt z nas nie żałował, doświadczenie było niesamowite. A przede wszystkim zebraliśmy 8 tys. funtów dla ludzi potrzebujących.

Sporo…

– Jak na tamte czasy to była bardzo duża kwota. Sześć lat później wyjechałem w swoją pierwszą charytatywną podróż – do Kambodży. W ten sposób chciałem uczcić 25-lecie pontyfikatu papieża Jana Pawła II. Ojciec Święty był w wielu krajach, ale akurat tam nie, dlatego wybrałem właśnie ten zakątek świata. Podczas wyprawy miałem na sobie koszulkę z wizerunkiem Karola Wojtyły.

Kambodża doszła do siebie po krwawych rządach Pol Pota?

– Nie do końca, bieda jest ogromna. Widok bezkresnych pól, pasących się bawołów i drewnianych wozów sprawiał wrażenie, jakbyśmy przenieśli się kilkaset lat wstecz.
Panuje tam bardzo wilgotny klimat, większość dróg jest pokryta czerwonym piaskiem, dlatego wysiłek podczas jazdy rowerem był ogromny. Pokonaliśmy ok. 600 kilometrów – zwiedziliśmy m.in. Muzeum Pol Pota w Phnom Penh i słynną świątynię Angkor Wat. Rozbijaliśmy namioty przy buddyjskich świątyniach, a dzieci, którym dawaliśmy słodycze, obskakiwały nas z każdej strony. Ale były i takie, głównie na wsiach, które uciekały na nasz widok. W końcu gromada rowerzystów, z kaskami na głowach, to rzadki widok w tych stronach.
Na trasie było dużo węży. Miejscowi pokazali nam w jaki sposób, podnosząc przednie koło roweru w górę i gwałtownie je opuszczając, łatwo zabić gada.

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska