Zerkam czasem, tak dla sportu, na mailing serwisu z ogłoszeniami o pracę. Podczas rejestracji przypisałem się do kilku kategorii z okolic mediów i marketingu. Z pewnym niepokojem stwierdzam, że odsetek ofert, na jakie mógłbym się załapać to raczej rząd promili niż procentów. Pewnie, że mam wymagania. Ale mają je także pracodawcy. Z drugiej strony – czego mogę oczekiwać? Robotę w mediach dostaje się albo na zasadzie frilansu za miedziaki, albo po (dobrej) znajomości. Zazwyczaj również frilans trzeba sobie wydreptać, żeby hajs zaczął przypominać hajs, a nie walutę z Eurobiznesu.
Jest jeszcze marketing. Tu jest niby lepiej, ale zdecydowanie gorzej. Z kilku powodów. Jeden z moich ulubionych komików (nie żaden estradowy małpiszon, tylko koleś z mózgiem), Bill Hicks, miał na ten temat dość brutalny greps: „if anyone here is in marketing or advertising – kill yourself”. Dlaczego? Mówiąc bardzo w skrócie: korporacje produkują zło, a reklamiarze pomagają im je rozprzestrzeniać. Szkodliwe leki na nieistniejące choroby, zatruta żywność, fajki, wóda, „produkty finansowe”, ubezpieczenia – większość rynku działa w służbie Szatana („Satan’s little helpers” – cytując Hicksa), a my jesteśmy zarazem pomocnikami i ofiarami tej machiny.
Po drugie, praca w marketingu jest koszmarnie nudna. Trzeba naprawdę strzelić sobie serię seansów autosugestii lub odbyć radykalne pranie mózgu, by maksymalnie po miesiącu nie rzygnąć tymi wszystkimi prodżektami, strategiami, kampaniami, taglajnami, akantingiem i inną robotyką. No, chyba że zgarnia się strategiczny szmal – wówczas zaciskamy zęby i jedziemy z koksem aż do wypalenia. Potem dwuletnia regeneracja na Bahamach, a po powrocie do kraju własna knajpa slow food, względnie alkoholizm.
Jednak nawet gdyby udało mi się przegryźć przez powyższe trudności, niechybnie wykopyrtnę się na następującej: brak mi kompetencji. Współczesny marketing to nie chodzenie po Oxford Street w kostiumie człowieka-piwo z reklamą Stella Artois, tylko terminologiczno-technologiczne pole minowe. Mój kuzyn po obronie magisterki z psychologii wyjechał do Stanów na pięć lat, żeby zarobić na piękny dom z ogródkiem, samochodem oraz psem. W Stanach był kierowcą tira. Gdy wrócił, wybudował dom, nabył samochód, zakupił psa i posadził kapustę – a w międzyczasie znalazł zatrudnienie w swoim zawodzie. Dla kogoś, kto wyleciał z marketingowego obiegu na pięć lat, praktycznie nie ma ratunku (jeśli praca w marketingu jest dla kogoś ratunkiem). Świat mediów i reklamy rozrasta się jak pokrzywa na wiosnę. Pojawiają się nowe kontynenty infośmieci, supergadżetów, hipertechnologii i serwisów z samojebkami, które mają przecież strategiczne znaczenie dla promocji produktu, usługi, brandu. By to wszystko ogarnąć na poziomie zawodowym, trzeba zanurzyć się w tym ścieku i płynąć z nurtem lub go wyprzedzać. W dodatku wszystko po to, by pomóc Szatanowi. No i zarobić na slow food.
Niestety niektórzy nie mają rozsądnej alternatywy i muszą ulec siłom ciemności. Przynajmniej na rynku zatrudnienia. Jeśli nie chcecie iść tą drogą, czym prędzej wyspecjalizujcie się w jakimś niewinnym zawodzie, typu ogrodnictwo lub instruktorstwo narciarskie. Według niedawnego badania przeprowadzonego przez Uniwersytet w Oxfordzie, 47 proc. miejsc pracy w USA może zniknąć wskutek komputeryzacji. Ekonomista Jeremy Bowles z brukselskiego think tanku Breugel podniósł „stawkę” nawet do 60 proc. Co ciekawe, jako najbardziej zagrożone wskazał nie mocno zinformatyzowane kraje północnej Europy, ale te ze Wschodu i południa naszego kontynentu. Do szczegółowych wyjaśnień się nie dogrzebałem, ale być może chodzi o to, że unijni pariasi zostaną niebawem doszczętnie skolonizowani przez korporacje, które cechuje większy rozmach innowacyjny niż dojeżdżany biurokracją i podatkami biedaeuropejski smolbiznes.
Generalnie wychodzi na to, że połowa z nas zostanie bez roboty. Także może z tym ogrodnictwem to nie jest zły pomysł dla kogoś, kto nie zamierza odżywiać się światłem?
Pan Dobrodziej
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.