Fama głosi, że od „etatowców” w serwisie Tomasza Lisa wymaga się nasmarowania dwóch tekstów o objętości minimum 7000 znaków dziennie. Młodzież tyrająca dla oberredaktora na śmieciówkach musi zatem intensywnie naginać mózgi w poszukiwaniu sensacji do NaTemat.pl. Zapewne stąd biorą się tak rewolucyjne tezy, jak „Bogaci narzekają, że ćwiczyć muszą, a ubogiej reszty nie stać na zdrowy tryb życia” lub „Jesteś biedny, więc tyjesz”. Jak twierdzi autor, powołując się na „źródła” – „Ci, których nie stać na siłownię, trenera i nie mają czasu na przygotowania do katorżniczych maratonów, spychani są do niższej klasy społecznej.”
Na szczęście nie mam doświadczenia korporacyjnego, by móc wyrokować na temat presji bycia „fit” na wyższych piętrach szklanych domów. Podejrzewam, że powyżej dziesiątej kondygnacji lub, jak kto woli, stanowiska junior brand managera takie zjawisko faktycznie może występować. Znane marki, które pucują swój wizerunek z iście psychopatycznym zapałem, zapewne wolą być reprezentowane przez młodych, pięknych i wyrzeźbionych niż pracowników o przeciwstawnych cechach. Cóż, jeśli ktoś się chwyta diety 1000 kalorii i wyciska na bieżni przez wzgląd na ewentualny awans – może faktycznie oczaruje prezesa, ale mentalnie jest nie do odratowania.
Mentalnie trudno również odratować ludzi, którzy myślą, że z niskimi dochodami nie mogą żyć zdrowo. Chciałbym się nie mylić, sądząc, że takich jest mniejszość, a natematowy autor palnął po prostu babola o rozmiarach artykułu. Jednak dość powszechnie wiadomo, że ludzie są w stanie uwierzyć w dowolny idiotyzm. Nie braknie więc zapewne takich fantastów, którzy niskim dochodem potrafią uzasadnić wysoki cholesterol i zadyszkę podczas wchodzenia na pierwsze piętro. Tym bardziej utwierdzanie maluczkich w przekonaniu o zależności jakości zdrowia od ilości hajsu jest wybitnie niepedagogiczne.
Po uczciwości trzeba jednak przyznać, że pieniądze faktycznie sprzyjają zdrowemu stylowi życia. Tyle że nie jest to zależność bezpośrednia, ani nie ma w niej wynikania koniecznego. Idzie raczej o to, że wszystkie te cudaczne diety z korzeniami mandragory i fikołki na fitnesach to po prostu towar wciskany przez dilerów haj-lajfstajlu wielkomiejskiej hipsterce, która rozgląda się za sposobami na trwonienie kapitału. Jeśli ktoś przeznacza ćwierć pensji o rozmiarze dwóch średnich krajowych na optymalny dobór składników odżywczych pod okiem dietetyka, a do tego wyciska w lateksowych gaciach 50 km dziennie na szosówce, to najprawdopodobniej nie zasili drużyny zawałowców. Ale tak jak nie każdy wielkomieszczuch łapie się na lep modnego zdrowego stylu życia, tak nie każdy wykładowca chemii w „Biedronce” odżywia się parówkami z „Lidla”, ugniatając co wieczór sofę przed „Polsatem” z puszką wojaka w ręce. To po prostu kwestia pomyślunku. I odrobiny determinacji.
Jeśli do kogoś jeszcze nie dotarło, ujmijmy to jasno: dużo zdrowia za mało kasy to absolutnie realna transakcja. Żeby nie być gołosłownym, wesprę się autorytetem naukowca – nie byle przecież jakiego, bo amerykańskiego – Colina Campbella. W książce „Nowoczesne zasady odżywiania” opisał on wyniki tzw. badania chińskiego, w którym analizował zwyczaje żywieniowe w kilkudziesięciu prowincjach Państwa Środka. W efekcie dwudziestoletnich obserwacji Campbell ustalił, że ludzie z ubogich regionów, których nie stać na zachodnie frykasy, w związku z czym odzywiają się głównie produktami pochodzenia roślinnego, praktycznie nie chorują na choroby przewlekłe będące plagami Europy i Ameryki. Ci zaś (Chińczycy), którzy wskutek awansu ekonomicznego, zaczęli zajadać się hamburgerozą i pokrewnymi świństwami, zapadali na wszelkiego rodzaju cukrzyce, miażdżyce i nowotwory.
I choć nie podejmę się układania uniwersalnej diety-cud za 10 funtów na tydzień w połączeniu z darmowym progamem fitness, to jednak wierzę w wyobraźnię tych, którzy odróżniają kapustę od BigMaca i zieloną herbatę od shake’a oraz potrafią przebiegnąć 5 km w plenerze lub wykonać z rana trzydzieści pompek bez płacenia abonamentu za siłkę.
Pan Dobrodziej