…Mendel
Wyjaśnienie tajemnicy dziedziczenia, o której wiedziano tyle, że coś jest na rzeczy, ale nie za bardzo – co, przyciągało najtęższe głowy. Zajmował się tym choćby Arystoteles, który uważał, że cechy fizyczne człowiek otrzymuje od matki w krwi menstruacyjnej, a duszę wraz z nasieniem ojca. Jego domysły miały i zresztą nadal mają spore konsekwencje, ponieważ przekonanie o duchowym znaczeniu (sic!) nasienia przejął od niego św. Tomasz z Akwinu, a wraz z nim cały kościół katolicki. Ale to już zupełnie inna sprawa i zupełnie inny temat. Ważne jest to, że dociekania nie przynosiły efektu. Nie potrafiono sobie bowiem poradzić z pojawianiem się cech nieobecnych u rodziców, czyli na przykład dziedziczeniem po dziadkach i tym, jak to się może odbywać.
To zmieniło się w wieku XIX, gdy skromny mnich z czeskiego Brna odkrył, w jaki sposób działa cały mechanizm. Gregor Mendel eksperymentował w klasztornym ogrodzie na grochu zwyczajnym. Przez osiem lat zapisywał siedem różnych cech każdej rośliny. Dzięki temu odkrył, że niektóre cechy są dziedziczone dopiero w drugim pokoleniu. Ustalił też proporcję (3:1), w jakiej są przenoszone te cechy, i w ten sposób pokazał, że musi istnieć coś takiego jak „gen recesywny”. Istniejący w organizmie, ale nieaktywny, za to mogący się aktywować u potomstwa. Wprawdzie świat naukowy początkowo nie potraktował Mendla z uwagą, a nawet wyśmiał, ale kiedy trzy dekady później kto inny dokonał tego samego odkrycia i chciał przypisać sobie pierwszeństwo, biblioteczna kwerenda wskazała na skromnego czeskiego mnicha. Ale, ale…
Co to ma wspólnego z tym, że fizyk zajmował się biologią? Po pierwsze wzory dziedziczenia przyciągały matematyków i zajmował się nimi choćby twórca komputera Alan Turing (czytaj więcej: „Wizjoner, który był gejem”, „Cooltura” nr 512), którego algorytm maszyny liczącej – to na marginesie – do złudzenia przypominał ewolucyjny mechanizm opisany przez Darwina. Po drugie w latach 40. XX wieku zajęło się tym całe pokolenie brytyjskich fizyków. Wszystko za sprawą Schrödingera, tego od kota, który podczas wykładów w Dublinie powiedział, że w procesie dziedziczenia musi chodzić o kwanty i zapewne w geny, o których wiedziano tyle, że prawdopodobnie istnieją, że zaplątana jest weń jakaś zupełnie nowa fizyka. A nowe w świecie nauki zawsze oznacza szansę na sławę, nazwisko i pieniądze. Dlatego ochoczo zabrano się za poszukiwania.
Tajemnica życia
Traf chciał, że do jednego z laboratoriów, w których to robiono, trafił Crick. Stało się też tak, że w 1944 r. udało się ustalić, że „tajemnica życia” tkwi w czymś, co wówczas nazywano „nukleiną”. Opisanie jej struktury stało się wyzwaniem dla naukowców. Tym większym że, jak zwykle w takich sytuacjach, pracowano na granicy wydolności dostępnych metod badawczych, a może i nieco poza nimi. W tym przypadku korzystano ze starych dobrych aparatów rentgenowskich. Jakość wykonywanych zdjęć była mizerna i więcej można było się z nich domyślać, niż być pewnym.
Najlepsze robiła Rosalind Franklin z King’s College, gdzie ona i Maurice Wilkins przeprowadzili sporą część badań, które wykorzystali później Crick z Watsonem. Ich największą zasługą było bowiem zbudowanie dokładnego modelu tego, co mniej więcej (bardziej mniej niż więcej) wiedziano, jak może wyglądać i co powinno robić. Korzystając z prac przeprowadzonych w King’s College oraz podpowiedzi Wilkinsa, Franklin i jeszcze kilku innych, ale też oczywiście własnych badań oraz fenomenalnej wyobraźni przestrzennej (plotka głosi, że napędzanej za pomocą LSD) Francisa Cricka, dwaj panowie z metalowych rurek i kulek zbudowali model podwójnej helisy DNA. „Gdy w kwietniu 1953 r. Crick i Watson opublikowali wnioski ze swoich badań, ich model podwójnej helisy okazał się oszałamiającym osiągnięciem, gdyż nie tylko opisywał strukturę DNA, lecz także sugerował, w jaki sposób może działać mechanizm dziedziczenia” – pisał Jon Queijo w „Przełomie!”. Dzięki przygotowanemu przez nich modelowi zrozumiano, w jaki sposób działają geny, czyli choćby to, dlaczego niektóre cechy dziedziczymy po rodzicach, a inne po dziadkach.
Ale i to nie wszystko, bo praca Cricka i Watsona zapoczątkowała dynamiczny rozwój genetyki, który trwa w najlepsze. Ich odkrycie zostało w 1962 r. uhonorowane Nagrodą Nobla. Odebrali ją wraz z Maurice’em Wilkinsem, ale bez… Rosalind Franklin. Pominięcie kobiety spowodowało, że zaczęto się dopatrywać seksizmu i dyskryminacji. Badaczka trafiła na sztandary feministek i stała się symbolem tego, jak traktuje się osiągnięcia kobiet w świecie nauki. Ten przykład wciąż powraca. Jednak nie brak takich, którzy twierdzą, że w tym przypadku jest to jedynie teoria spiskowa, a powód był zupełnie inny. Taki mianowicie, że badaczka zmarła w 1957 r., w wieku zaledwie 37 lat, tymczasem najważniejszej naukowej nagrody nie przyznaje się pośmiertnie, więc nie mogła być brana pod uwagę. Choć można dywagować, jak byłoby, gdyby Rosalind Franklin żyła jeszcze w 1962 r. Z Nagrodą Nobla jest bowiem tak, że w każdym roku w jednej dziedzinie przyznaje się ją najwyżej trzem osobom. A tutaj chętnych było czworo.
Tomasz Borejza, Cooltura
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.