Ciepło robi się oczywiście w sensie politycznym, bo tej zimy grzejniki w wielu polskich domach mogą nie odpalić. Na razie ograniczenia przesyłu mieszczą się w granicach kontraktowej normy, ale to przecież tylko subtelny sygnał wysłany z Kremla, a nie właściwe retorsje.
Przeżyłem dzisiaj znaczny LOL, gdy w prasówce radiowej usłyszałem, że pierwszy gajowy RP „upomina Zachód w Bundestagu” za pasywność wobec Rosji i „domaga się zdecydowanej postawy wobec Moskwy”. Jak wiadomo, nasz hrabia może „domagać się” najwyżej dymisji balwierza albo beszamelu do dziczyzny, a dyrdymałki, które wygłasza na festynach w kraju i za granicą, to produkcyjniaki rychtowane przez agencje piarowe (koleżanka za kadencji Kaczora pracowała w jednej takiej, niemieckiej nota bene, i opowiadała, jaką ma frajdę z twórczości). Zderzenie tego typu dystyngowanych frazesów z realną pozycją Polski w strukturach Zachodu zawsze wywołuje we mnie ordynarny rechot. Zresztą może nie ordynarny – bo zroszony symboliczną łezką uronioną nad losem ojczyzny.
Obawiam się jednak, że pełną piersią nad losem Polski łkać nie potrafię. Nie dlatego, że „ten kraj niczego mi nie zaoferował”, bo nie rozumiem sensu tego typu durnych formułek. Z łkaniem nad Polską mam taki problem, że w tym pojemnym terminie („Polska”) zawiera się zbyt wiele abstraktów (jasne, że również konkretów), bym potrafił traktować go z emocjonalną nadwyżką. Wspólnota, jaką dzielę z innymi osobami tej samej nacji, wydaje mi się mniej doniosła niż wspólnota, jaką dzielę z ludźmi po prostu na tej nie najszczęśliwszej z planet. Z Polakami łączy mnie oczywiście więcej niż z Peruwiańczykami. Ale polskość jest dla mnie mniej znaczącym punktem odniesienia mojej tożsamości niż fakt bycia krótkotrwałą „trzciną myślącą” wyposażoną, jak sądzę, w nieśmiertelną duszę. Mimo całego patosu, z jakim zazwyczaj konsumuje się tematykę patriotyczną, trzeba podkreślić, że przynależność do wspólnoty narodowej stanowi pewnego rodzaju interes. Wiąże się on z tym, że łatwiej poruszać się w środowisku, które jest znane i oswojone. Dlatego, chcąc czuć się bezpiecznie, kopię sobie grajdołek na swoim terenie, a zarubieże pozostawiam innym śmiałkom. W zamian za poczucie swojskości, państwową opiekę zdrowotną oraz utwardzone drogi płacę co prawda zbyt wysokie podatki, ale skoro nie przerzucam manatków do Peru czy Holandii, to najwyraźniej uważam, że sytuacja mi się opłaca.
Dil kończy się w momencie, gdy za ten układ mam zapłacić głową. Wspominam o tym, bo taka perspektywa zaczyna rysować się coraz realniej, w związku z podkręcaniem atmosfery wojenno-terrorystycznej. Oczywiście mogę faszerować się poezją romantyczną i dorabiać metafizykę do wspólnoty kulturowo-terytorialnej. Osobiście jednak przeżyłem dostatecznie dużo lat i przeczytałem dostatecznie dużo internetów, żeby ogarnąć pejzaż polityczny świata chłodnym okiem. Dzięki temu mam świadomość, że cała współczesna cywilizacja od Kamczatki (kierując się na zachód) po Alaskę to w większości historia podboju, podziałów i wznoszenia przez kolejne pokolenia elit nowej wieży Babel na szkieletach mas. Dziś trudno już nie zauważyć, że państwa narodowe wraz z całym ich balastem kulturowym i „krwią przelaną za ojczyznę” (z całym szacunkiem dla tych, którzy przelewali) są jedynie etapem na drodze do sfinalizowania budowy technokratycznego państwa globalnego. Środkiem do realizacji tego celu jest z jednej strony tworzenie struktur ponadnarodowych (Unia Europejska, ONZ, NATO itd.), a z drugiej – podsycanie wrogości między grupami ludzi podzielonymi według rozmaitych kryteriów, wśród których narodowościowe należą do najważniejszych. W efekcie, gdy wrogość przerodzi się w otwarty konflikt i dojdzie do – proszę wybaczyć – autentycznej rozpierduchy, osłabione lub zniszczone kraje zostaną wchłonięte przez „instytucje unijne” lub wprost podporządkowane rządom światowych decydentów.
Niestety żarliwy patriotyzm i ruszanie z kałasznikowem na Ruskich, Syryjczyków bądź Tatarów nie jest w stanie zatrzymać tego historycznego walca, a do pewnego stopnia sprzyja ponurym siłom „postępu”. Jak świat stary, długi i szeroki, naczelną zasadą włodarzy była bowiem prosta wskazówka „dziel i rządź” – doprowadzanie do zadym po to, by po nich pozamiatać wedle wcześniej uknutego planu. W jej zastosowaniu mogłoby przeszkodzić jedynie polityczno-ekonomiczne przebudzenie i powszechna świadomość, że wróg nie leży po drugiej stronie granicy, ale jest rozproszony w siedzibach banków, think tanków, mediów i typ podobnych synagog szatana.
Szanuję postawę ludzi, którzy w czystości swego serca wierzą, że można bić się za ojczyznę, wytłuc wroga i wygrać wolność wbrew globalnym potęgom (dla przypomnienia: nie udało nam się to od czasu rozbiorów, z drobnym, acz dyskusyjnym wyjątkiem w postaci Międzywojnia). Osobiście jednak czułbym się frajerem wdziewając mundur armii, której głowa tkwi w sempiternie międzynarodowego kapitału, traktującego mapę świata jak grę planszową.
No bo, jak zauważył Tuwim w wierszu „Do prostego człowieka”, bujać – to my, panowie szlachta.
Pan Dobrodziej