Republika złodziei
Jednak nic nie pomagało, a Anglicy nie zamierzali odpłynąć. Mieli ambitny plan zbudowania największego zakładu penitencjarnego świata: Australii. Jedno czego potrzebowali to miejsca lepszego niż Botany Bay, ale to znaleźli w kilka dni, bo niedaleko znajdowała się Zatoka Sydney. Zdecydowano, że pierwsze miasto-więzienie powstanie właśnie tam. Już 26 stycznia 1788 roku (ten dzień stał się później świętem narodowym Australii) Phillip oficjalnie objął we władanie Nową Południową Walię, choć jej dotychczasowych mieszkańców nikt o zgodę nie zapytał. Postawiono przywieziony z Anglii w częściach dom dla kapitana oraz namioty dla reszty. Tak powstało Sydney.
Kilkanaście dni później, 8 lutego, wszyscy znaleźli się na lądzie i... zaczęły się bachanalia, które miały się nieco przeciągnąć. Pito. Cieszono się. Nie obeszło się bez – jak pisali ówcześni - „połączenia płci”, które doprowadziło do kilku małżeństw i znacznie większej liczby ciąż. Szybko zaczęły się też problemy. Więźniowie rzadko posiadali umiejętności konieczne do zbudowania nowej kolonii. Praktycznie nie było wśród nich budowniczych i rolników. A nawet jak byli, to i tak nie od razu potrafili sobie poradzić w zupełnie innym klimacie. Warunki były fatalne, a Sydney uratowały zewnętrzne dostawy. Mimo to za pierwszą falą skazańców popłynęły kolejne. Do zwyczajnych przestępców dołączyli „polityczni”. Po 1789 roku co piąty „imigrant” był Irlandczykiem, bo Wielka Brytania chciała uspokoić podporządkowaną wyspę i usuwała „buntowniczy element”. Wraz z nimi zaczęli też przybywać pierwsi wolni osadnicy.
W ciągu kolejnych lat kolonia szybko się rozrastała. Mimo to nie straciła swojego charakteru Republiki Złodziei. Miejsca, gdzie ludzie gdzie indziej przegrani mogli spróbować zacząć nowe życie. Już choćby dlatego, że każde chętne do pracy ręce były na wagę złota. Jej wzrostu nie zatrzymały nawet liczne problemy, wśród których na pierwsze miejsce wybijał się regularnie powracający głód. A nie bez znaczenia była też demografia. Jeszcze na początku XIX wieku kobiety stanowiły ledwie 20 proc. wszystkich kolonistów. To powodowało konflikty, ale i to, że w cenie była prostytucja. Jedynym zagrożeniem, którego przybyszom udało się uniknąć byli Aborygeni. Nie dlatego jednak, że ci ze spokojem patrzyli na to, jak ktoś odbiera im ich ziemię. Dlatego, że starym europejskim zwyczajem „zdobywcy” przywieźli ze sobą wirusy i bakterie. Efektem było to, że populację miejscowych zdziesiątkowała ospa, odbierając im możliwość stawiania skutecznego oporu.
Bardziej brytyjska niż Brytania
Tak zaczął się kraj, który do dziś stanowi jeden z – włożę to jednak w cudzysłów - „rajów” dla imigrantów. Charakter Australii, kraju długo uważającego się za na wskroś europejski, ale leżącego tak daleko od Europy jak to tylko możliwe, spowodował, że przez lata z radością witano tam imigrantów ze Starego Świata. Tak było w wieku XIX. Tak było też w XX, kiedy rządzący kontynentem politycy uznali, że największe zagrożenie dla niego stanowi ludnościowa presja Azji oraz możliwość inwazji ze strony Indonezji i postanowili zniwelować demograficzną różnicę szeroko otwierając drzwi dla Europejczyków, których przybyło tam wtedy kilka milionów.
Jeszcze w latach 70. opisywano Australię jako bardziej brytyjską niż Brytania. Później, przynajmniej częściowo, zaadaptowano tam jednak politykę multikulturalizmu i dziś można tam naliczyć imigrantów z 200 krajów. Choć i tak przeważają pochodzący z Europy. Szczególnie dużo jest Anglików oraz Włochów, ale nie brakuje też Polaków. Osób o polskich korzeniach jest tam 160 tys. i wciąż przybywają nowi. Nadal jest to bowiem kraj otwarty dla przybyszów. Wystarczy powiedzieć, że tematem kampanii wyborczych bywa tam to, jak imigrację zwiększyć, a nie ją ograniczyć. - Mój instynkt każe, by wolność i korzyści z życia w Australii stały się udziałem tak wielu ludzi, jak to możliwe – mówił podczas jednej z nich Tony Abbot będący wówczas liderem opozycji. Ciągle żywa jest też, związana z azjatyckim zagrożeniem, idea Wielkiej Australii, która zakłada, że do 2050 roku należy niemal dwukrotnie zwiększyć populację ludzi zamieszkujących kontynent. Oprócz poczucia zagrożenia powodem jest oczywiście to, że nieustannie potrzeba tam rąk do pracy. Jest to też wszak kraj niezwykle bogaty, przede wszystkim dzięki surowcom, wśród których – to może posłużyć za przytyk do autorów polskiej transformacji – ważną rolę odgrywa... węgiel. Oznacza to, że dziś żyje tam zaledwie 22 mln ludzi. W 2050 roku ma ich być 36 mln.
Może warto skorzystać?
Tomasz Borejza, Cooltura
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.