Pan Józef „Józik” Lewiński zaginął wkrótce po swoim przyjeździe z Anglii do Polski. Kiedy ta gazeta trafia do rąk czytelnika, może okazało się, że już się odnalazł, lecz jeśli nie, to może jest już w drodze do jakiegoś domu. Do żony, o której kiedyś raz wspomniał, do syna, którego nie widział może od trzydziestu lat, a może od kilku. Nie wiadomo gdzie jest, oby tylko nie był tam, gdzie nie chciałby być.
Nie wiadomo jak, kiedy i dlaczego trafił na ulice Londynu, skoro kilkanaście, trzydzieści, a może i więcej lat mieszkał w Australii, gdzie wypracował sobie w kopalniach emeryturę. Potem niby był w Polsce, dokąd dotarł po latach, i jak twierdził czy może tylko żartował, udało mu się tego dokonać na gapę. Potem znalazł się w Anglii. Po co, dlaczego? Nie mówił. Tylko tyle, że znowu na gapę. Pod skórą coś pewnie jest prawdą, chociaż i tak szczątkową.
– Śmiech był ze szczoteczką, którą mu kupiłam, bo była na osiem zębów, a on ma cztery. Jest otwarty do ludzi, wesoły, chociaż jak przychodziłam, to zastawałam go smutnego, siedział osowiały. Ożywiał się dopiero przy mnie. Dowcipkował, snuł plany, nawet mi się oświadczał – śmieje się Alicja. Jest wolontariuszką w East European Advice Centre. Na początku lipca zadzwonił do biura telefon ze szpitala Saint Thomas, informujący o polskim, 72-letnim bezdomnym. Pytano, czy nie mógłby go ktoś odwiedzić.
– No to się zgłosiłam, odwiedzałam go kilka razy w tygodniu. I od pierwszej chwili polubiłam – mówi Alicja. Wspomina również, że bardzo dobrze mówił po angielsku, więc pewnie jednak był w tej Australii. – Wyglądał dobrze, na oko był zdrowy, nic mu nie dolegało. Ale problem w tym, że ma demencję, nie powinien być zdany sam na siebie, wymaga opieki. Nie pamiętał swojej przeszłości, co robił w Polsce, po co znalazł się w Anglii, gdzie mieszkał, niczego się właściwie o nim nie dowiedziałam, oprócz strzępków informacji. Na przykład to, że urodził się w Pacanowie. Przypomniał sobie dwójkę synów. Jeden zmarł na białaczkę, a drugiego nie widział około 30 lat, tak twierdził, ale czy tak było? Kiedy umawiałam się z nim, że za chwilę pomacham mu z dołu, wychodząc ze szpitala i żeby stał przy oknie i czekał, to nigdy go już tam nie było. Nie pamiętał, że przed chwilą się umówiliśmy. Zapominał momentalnie. Co się z nim teraz dzieje? – zastanawia się. – Dlaczego nie dopilnowano, żeby trafił do ośrodka opieki, tylko pozwolono mu wyjść, przecież wiadomo było, że on nie będzie wiedział, dokąd pójdzie – mówi Alicja.
Pan Józek na oko jest zdrowy, więc jak chciał, tak zrobił. Udało mu się, gdyż zabrakło przepływu informacji i znacząco więcej zaangażowania w doprowadzenie jego sprawy do końca. Do rozwiązania, które zapewniłoby podopiecznemu organizacji Thames Reach bezpieczeństwo. W tym przypadku oznaczało to dopiero znalezienie właściwego ośrodka i dowiezienie go tam. Zabrakło troski prawdziwej, realnego zaangażowania, więc gdzie jest pan Józek, nie wiadomo.
– Na moje oko na pewno nie jest alkoholikiem, nie ma zniszczonej twarzy – dodaje jeszcze Alicja. Do jego czerwonego portfela schowała mu święty obrazek. Ma w nim też list od lekarki. Właściwie tłumaczy on jego sytuację, o ile ktoś się Józkiem w ogóle zainteresuje. W okolicach Rożnowa, około 50 kilometrów od Poznania.
Elżbieta Sobolewska, Dziennik Polski