Powiedzmy sobie szczerze: mało wśród nas jest desperatów, którzy lubią pracować. Gdyby nasz pradziadek nie spadł z palmy i nie musiał szukać schronienia przed drapieżnikami w jaskini, prawdopodobnie wciąż wystarczałyby nam banany, kokosy i sierść. Tak się jednak jakoś ewolucja potoczyła, że wpakowaliśmy się w bagno cywilizacji i kultury – źródła rozmaitych weltschmerzów. Włącznie ze schmerzem tyłka i duszy pracownika siedzącego.
W następstwie tej rewolucji palmowej praca stała się jedną ze smutnych konieczności ludzkiego życia, a przynajmniej życia tych, którzy ją mają. Zresztą ci, którzy jej nie mają, też pracują – szukając pracy. Nawet margines społeczeństwa, który postanowił zamieszkać na squacie lub pod mostem (lub nie postanowił, ale tak mu wyszło), musi w sobie właściwy, zbieracko-łowiecki sposób zapracować na żywność i nocleg. Od tej reguły istnieje zapewne kilka wyjątków. Na poczekaniu przychodzą mi do głowy rentierzy (którzy być może kiedyś zapracowali na swój majątek), no i Paris Hilton.
Osiągnięciem, które marzy się większości ludu pracującego, jest zarabianie pieniędzy bezwysiłkowo lub przynajmniej na robieniu tego, co się lubi. Niestety (?) nie każdy rodzi się z potencjałem Justina Biebera czy Daniela Olbrychskiego. A wobec niedostatku talentów zazwyczaj pozostaje nam żmudna rutyna codziennego taśmociągu. Jednak dzięki zdobyczom cywilizacji w ciągu ostatnich dekad uwolniliśmy się od ciężkiej fizolki i osiedliśmy na krzesłach obrotowych, wślipieni w znaczki na monitorach. Z mentalnego punktu widzenia często jest to niemal taka sama praca fabryczna jak ta na hali produkcyjnej. Oczywiście, w zależności od profesji, w większym lub mniejszym stopniu, trzeba czasem poużywać mózgu. Ale rutyna robi swoje i z biegiem lat umysłową gimnastykę zastępuje smętna powtarzalność procesów. Tak czy siak, z pracy przedkomputerowej wyeliminowany został czynnik wysiłku fizycznego. Rezultat jest oczywisty – wiotczejemy. Jesteśmy prawdopodobnie pierwszym pokoleniem zaawansowanych pierdzistołków, które spędza przed rozmaitymi ekranami więcej życia niż wymaga tego ustawowy czas pracy. I choć niewielu jest śmiałków, którzy chcieliby zamienić wygodne siedzisko na plac budowy albo zagon buraków, to jednak taka odmiana prawdopodobnie wyszłaby im na zdrowie.
W czasach biurwowania wyśnił mi się ideał nowoczesnego systemu zatrudnienia: ośmiogodzinny dzień pracy z podziałem na cztery godziny pracy umysłowej i cztery godziny łupania kamienia lub przynajmniej wypasania owiec. Opatrzność zrządziła, że marzenie do pewnego stopnia się ziściło. Za namową prezesa firmy udało mi się trwale rozstać z biurem i utrzymywać ze zleceń zdalnych. A ponieważ mam dobrych znajomych, którzy prowadzą farmerskie życie, odwiedzam ich czasem ze swoją konsolą marki Toshiba i urozmaicam sobie klawiaturową monotonię rozpalaniem kozy (piec taki) albo dokarmianiem inwentarza.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie struktura dochodu. Z pracy fizycznej zarabiam najwyżej na sznycla w gościnie, natomiast cyferki na koncie pochodzą z wklepywania znaczków do kompa. Większość tej pracy to żmudna tyrka paraumysłowa, która spowalnia krążenie, przyprawia o wspomniane schmerze i przybliża mnie do miejsca (czy raczej stanu), do którego wszyscy zmierzamy. Oczywiście mam swoje strategie przetrwania, jak rower czy robienie przysiadów raz na dwa tygodnie, ale czymże są te niemrawe cielesne poruszenia w porównaniu z kilkugodzinnym kopaniem studni, łataniem dachu czy rąbaniem drewna na opał?
Nie mówię, że podobne czynności wykonywałbym z żywą chęcią. Gdybym jednak zarabiał nimi na życie w równym stopniu co przelewaniem z pustego w próżne przy użyciu klawiatury, słupek żywotności podskoczyłby mi o kilka wielkości. Czego i Państwu życzę.
Pan Dobrodziej