MojaWyspa.co.uk - Polski Portal Informacyjny w Wielkiej Brytanii. Polish Community in the UK
Polska strona Wielkiej Brytanii

11/06/2014 07:33:00

Rok, w którym spłonął Londyn

Londyn dopadła prawdziwa czarna seria. W 1664 r. wybuchła zaraza, którą później nazwano wielką, ponieważ trwała przez niemal 2 lata i potrafiła zabierać nawet 8 tys. ludzi tygodniowo. Gdy myślano, że sytuacja wróciła do normy, wybuchł pożar. Także nazwany wielkim, bo pochłonął 80 proc. miasta.


Ogień zauważono szybko i próbowano opanować. Jednak sąsiedzi, którzy dysponowali jedynie wiaderkami, byli bezbronni. Drewniane i wysuszone ściany oraz dachy szybko zajmowały się płomieniami. Niewiele mogli zrobić też wezwani strażacy, którzy wprawdzie dysponowali już wtedy pompami, ale były to wciąż narzędzia bardzo niedoskonałe, a do tego nie dało się ich na Puddington dociągnąć. Sprawę utrudniał jeszcze wiejący mocno wiatr i szybko uznano, że nie ma szans na opanowanie ognia. W takich sytuacjach zwykle wyburzano stojące wokół budynki, by ograniczyć możliwość rozprzestrzeniania się pożaru. Tu też chciano tak zrobić, ale… nie zgodzili się ich właściciele, a wezwany na miejsce Lord Major, który mógł podjąć decyzję wbrew nim, nie potrafił się zdecydować.

Był nim wtedy Thomas Bloodworth. Człowiek uchodzący ze niespiecjalnie rozgarniętego i całkowicie nienadającego się do piastowania tego stanowiska. Adrian Tinniswood, autor ostatniej monografii Wielkiego Pożaru, pisał o nim tak: „On nie miał doświadczenia, zdolności przywódczych i autorytetu, który pozwoliłby mu przejąć kontrolę nad sytuacją”. I nie przejął. Ogień rozprzestrzeniał się w bardzo szybkim tempie. Samuel Pepys, najsłynniejszy pamiętnikarz XVII-wiecznej Anglii, w niedzielę (2 września) rano poszedł do Tower, by stamtąd zobaczyć, co się dzieje. Pisał o ludziach próbujących schować swój dobytek w parafialnych kościołach, setkach spalonych domów i… „biednych gołębiach”, którym żar palił pióra i spadały wprost do ognia. Swoją podróż „rzeką” relacjonował tak: „Prawie spłonąłem od spadających iskier”.

W tym czasie silny południowo-wschodni wiatr roznosił pożar po mieście. Nie przeszkadzały też baryłki z prochem, które od wydarzeń angielskiej wojny domowej przezorni obywatele przechowywali w domach. Pożoga przeniosła się z Pudding Lane w stronę London Bridge (przez chwilę obawiano się nawet o Southwark), a później kolejno na Thames Street, Old Swan Lane, St. Lawrence Lane i Dowgate. Pepys, który wkrótce rzekę zamienił na gospodę po drugiej stronie Tamizy, pisał: „W narożnikach, w kościelnych wieżach, pomiędzy kościołami i w domach widać było coraz większy ogień. Na ile mogliśmy zobaczyć, wzgórze City zamieniło się w najbardziej przerażający, złośliwy płomień. Zupełnie nieprzypominający zwyczajnego ognia”.

John Evelyn, inny z wybitnych autorów XVII wieku, w poniedziałek pisał, że w mieście nie słychać nic poza płaczem i zawodzeniem. Szabrowano pozostawione bez opieki domy. Jednocześnie każdy, kto jeszcze mógł, wywoził dobytek do miejsc, które uważano za bezpieczne. W tym wypadku – niesłusznie – uchodziły za takie kościoły. A zwłaszcza katedra św. Pawła, która stanęła w ogniu. Jej dach się stopił, a metal spłynął w dół. Stopił się zresztą nie tylko on, bo nawet kraty w więzieniach nie wytrzymywały temperatury. Dym czuło się ponoć nawet 70 km od miasta. Wszystkiemu towarzyszyło nieznośne gorąco. We wtorek, w trzecim dniu trwania pożaru, ogień dotarł do Fetter Lane w Holborn i tam się zatrzymał. Powstrzymała go zmiana wiatru.

Piekło po piekle

Ofiar było zaledwie sześć, ale w trzy dni zniknęło 80 proc. zabudowy miasta. John Evelyn pisał: „Nikt nie mógł być pewny, gdzie jest”. Konsternacja londyńczyków była ogromna. Zniknęło wszystko, co znali, z wyjątkiem kilku charakterystycznych kościelnych wież. Peter Ackroyd wyliczał: „Pożoga pochłonęła 460 ulic i 13,2 tys. stojących przy nich domów. Zniknęło 89 kościołów i 4 z siedmiu bram miasta”.

Szybko zaczęto szukać kozła ofiarnego. Byli tacy, którzy znajdowali go w grzechu. Sprawę ułatwiało im to, że w 1664 r. nad miastem zauważono kometę. Po czasie tłumaczono: Bóg zapowiadał plagę oraz pożogę. Wszystko za karę. W to uwierzyli jednak tylko nieliczni. Większość wolała winnego, który był bliżej: imigrantów.

– Stosunek do imigrantów ciągle się zmienia. W dobrych latach obcokrajowcy są ciekawi, zabawni i mają śmieszny akcent. Można ich wyśmiać lub ignorować. Kiedy czasy stają się gorsze i przychodzą problemy gospodarcze, religijne lub społeczne, a napięte nerwy szukają ujścia, obcokrajowiec zostaje pierwszym celem – opowiadał prof. Ronald Hutton z Bristol University.

 
Linki sponsorowane
Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz.

Komentarze

Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.

Reklama

dodaj reklamę »Boksy reklamowe

Najczęściej czytane artykuły

        Ogłoszenia

        Reklama


         
        • Copyright © MojaWyspa.co.uk,
        • Tel: 020 3026 6918 Wlk. Brytania,
        • Tel: 0 32 73 90 600 Polska