Mam w sobie taki pragmatyczny patriotyzm. Żadna tam metafizyka, Norwidy, Mickiewicze, białe rumaki i wonne burzany. Po prostu – jak bum-bum – lubię swój kraj. Niezależnie od tego, gdzie mnie poniesie – a lubię się szwendać co niemiara, tylko uwierają mnie etaty – ostatecznie chcę wracać do Polski. Może mi się kiedyś coś odwyrtnie. A nuż zakocham się w Grenlandii, zapałam do Wysp Samoa lub zachłysnę się Kambodżą. Jednak obecnie taka perspektywa na dłuższą metę wydaje mi się nierealna. Nie będę tu narzekał na UK, by nie robić siary na portalu brytyjskiej Polonii, ale w Polsce zawsze było mi najlepiej – nawet gdy trzeba było budżet dzienny limitować do 10 zł (dla przypomnienia: ok. 2 funtów). Zastanawiałem się kiedyś, o co w tej miłości chodzi, ale nie znajduję jednoznacznej odpowiedzi. Przecież cztery filary polskiej codzienności to ZUS, skarbówka, burdel na Wiejskiej i specsłużby. Trudno o bardziej demoniczny kolektyw. Jak żyć w krainie nękanej przez te plagi, a dodatkowo pałać do niej sympatią?
Po pierwsze, dużo ruchu. To zawsze pomaga na dobre samopoczucie. Do tego, oczywiście, zdrowa dieta. Generalnie większość tego, co radzą redaktorynki z mediów lajfstajlowych, tylko w wersji low-budget i low-effort. Jak dla mnie, to w ogóle warunek wyjściowy, żeby jakoś brnąć przez życie.
Po drugie, drajw. Nie wiem, jak to przetłumaczyć, żeby było dobrze. Ale chodzi o to, żeby działać. Przykładowo, w bogatych krajach starej socjalistycznej Europy działać nie trzeba. Można sobie znaleźć pół etatu, popierdywać w stołek przez te kilka godzin dziennie, zakwalifikować się na jakieś benefity i żyć w najlepsze, zaspokajając dzienne zapotrzebowanie kaloryczne, a nawet wrzucając parę groszy do skarbonki. Pewnie o taki układ jest coraz trudniej, ale jeszcze kilka lat temu było to możliwe w takiej Holandii, Skandynawii, Francji czy Szwajcarii. Są też inne sposoby na przetrwanie. Znam Polaków, którzy żyli „z łapy”, ciepluchując gdzieś na skłotach, wędząc się na co dzień w dżointach i mając na wszystko wysmarkane.
W Polsce nieróbstwo nie przejdzie. Chyba że w branży urzędniczej, na studiach albo w wiejskiej chatce zasilanej rentą oraz krową i kurami. Kto nie zdołał przykleić się do stołka i nie chce wegetować w naszym pięknym kraju, ani z niego zwiewać, musi znaleźć w sobie motor do działania. To prawda, nie zawsze wypala, dlatego trzeba działać roztropnie i metodycznie – ale kluczowa jest energia i afirmacja życia. Bo wówczas, jak nie wyjdzie jedno, to po drodze nadarzy się coś innego. A każde dobrze prosperujące przedsięwzięcie, nawet rozpoczęte w trybie non-profit, może stać się narzędziem do zarabiania. To nie dziecinny optymizm, tylko kwestia woli i pozytywnego myślenia.
Na arenę dziejów w kraju Donalda i Jarosława wchodzi właśnie pokolenie trzydziestolatków – prawdopodobnie ostatnia przytomna generacja, która ma szansę wzniecić trochę kurzu i zrobić porządek na naszym wspólnym podwórku. Już zresztą zaczyna to robić, czego dowodem są m.in. wyniki wyborów do Europarlamentu (próg wyborczy przekroczyła partia jawnie antysystemowa). Ale nie chodzi tylko o to. W obszarze ruchów obywatelskich dosłownie kipi. I choć szereg NGOsów to byty zdalnie sterowane, to jednak co rusz spod ziemi wystrzeliwują rozmaite zrzeszenia, stowarzyszenia, ruchy i inne społeczne happeningi, które – w zgrubnym zarysie – są wyrazem przejmowania inicjatywy z rąk władzy przez obywateli.
Świetnym przykładem tego fenomenu jest zeszłoniedzielne referendum w Krakowie, które udaremniło wielki przekręt: igrzyska olimpijskie 2022. Politurzędnicza hydra chciała przeforsować organizację imprezy, na której nachapaliby się krewni królika, a miasto poszłoby z torbami. Dzięki fermentowi, jaki wzniecili mieszkańcy zrzeszeni w rozmaitych społecznych inicjatywach przeciw temu przewałowi, oraz niespotykanie wysokiej frekwencji krakusów przy urnach, skok na kasę się nie udał. Wiedzcie więc, że coś się dzieje! – nawiązując do przenikliwej frazy ks. Natanka.
Zachód od dawna toczy kulturowo-gospodarcza gangrena. Załapaliśmy się rzutem na taśmę, tuż przed defaultem, by wyjechać za granicę, uciułać trochę forsy i pourządzać sobie życia lub zwyczajnie przeżyć. Ale teraz, kiedy nawet zagraniczni autochtoni muszą coraz mocniej zaciskać pasa, imigranci zaczynają mieć coraz bardziej pod górkę. Może zatem warto wrócić nad Wisłę ze świeżym spojrzeniem i odrobiną zaskórniaków, zanim cegłówki zaczną wpadać nam do okien? Pomyślcie, co by się działo, gdyby kilkaset tysięcy polskich emigrantów wróciło do kraju i na pełnej kontrze wobec lokalnej bandytierki zaczęło przeszczepiać na polski grunt najlepsze obywatelskie rozwiązania podpatrzone na Zachodzie – przy współpracy coraz lepiej zorganizowanych i politycznie świadomych rodaków.
Nierealne? Co z tego. Mnie się ta wizja podoba – i może kogoś zainspiruje.
Pan Dobrodziej