David Baldwin to jeden z tych brytyjskich historyków, którzy twierdzą, że wiedzą, kim był oryginalny Robin Hood. Jego zdaniem pierwowzorem najsłynniejszego banity świata był niejaki Roger Godberd – XIII-wieczny opryszek, który napadał na podróżnych w lesie Sherwood, grabił kościoły i przez lata unikał kary. Robił to wraz ze swoją wesołą drużyną, a złapał go… szeryf z Nottinghamshire. Czyli, przynajmniej z pozoru, wszystko się zgadza. Poza tym, że niekoniecznie. Sprawa nie jest bowiem aż tak prosta, a Godberd rzeczywiście mógł być Robin Hoodem, ale nie znaczy to wcale, że był tym pierwszym i oryginalnym.
HRABIA LOXLEY
Od czasów Robin Hooda minęło mniej więcej 800 lat. Przez osiem wieków powstały setki wersji tej historii, które często więcej mówią o epoce, w której je stworzono, niż o pierwowzorze ich bohatera. Pierwsza pisana, ale oparta na wcześniejszej tradycji ludowej, wzmianka to lata 70. XIV wieku i poemat „Piers Plowman” Williama Langlandsa. Po nim były kolejne i kolejne. Wciąż zresztą powstają nowe, bo tylko filmów oraz seriali udało mi się naliczyć niemal 70 i na pewno nie są to wszystkie.
Pierwszy nakręcono już w 1908 r. Po nim pojawiły się kolejne hitowe produkcje. W 1922 powstał jeden z najbardziej znanych, w którym w rolę Robin Hooda wcielił się Douglas Fairbanks. Później Robinem byli Eroll Flynn, Frank Sinatra i – całkiem niedawno – Kevin Costner. Jest też Robin animowany. Jest japońska manga. Jest „pantomima dla dorosłych” pt. „Boobs in the Wood”. Są nawet filmy porno, na przykład „Sprośna baśń o Robin Hoodzie” z… 1969 r. albo nieco nowsze: „Robin Hood: Złodziej żon” i „Robin Hood i Lady Marion”. Każdy z nich to nieco inna opowieść. Wyłączając może te ostatnie, w których mówi się niewiele.
Nie ma dwóch identycznych, ale nie ma się co skupiać na detalach. Po pierwsze to nudne. Po drugie trzeba by napisać całą encyklopedię, a nie jeden artykuł prasowy. Są w końcu też elementy, które je łączą, a dla nas najważniejszy jest i tak sam kontekst. O ten – na szczęście – chyba najlepiej zadbano w ostatnim znaczącym „Robin Hoodzie”. Tym wyreżyserowanym przez Ridleya Scotta w 2010 r. W głównej roli specjalista od ról tego rodzaju, czyli Russell Crowe, który był już Maximusem, Johnem Nashem, Jimem Braddockiem, a ostatnio został Noem. W rolę Lady Marion wcieliła się Cate Blanchett.
Wersja Scotta to powrót do korzeni. I nie chodzi tutaj o korzenie kina, a samą historię. Przy pisaniu scenariusza sięgnięto po pierwsze ballady o Człowieku w kapturze, a nie ich późniejsze przeróbki. Film zaczyna się od ostatniej krucjaty Ryszarda Lwie Serce i jego śmierci w 1199 r., gdy strzała trafiła go w czasie oblężenia francuskiego Chalus, które król chciał złupić. Robin Longstride, bo tak nazywa się w tej wersji Robin Hood, jest jednym z łuczników w jego armii, ale niespecjalnie mu się w niej podoba. Ma dość tego, co brutalny i wiecznie pijany król wyprawia, i kiedy sam ląduje w dybach, postanawia uciec. Wkrótce po tym w jego ręce trafia przypadkiem królewska korona, którą Robert z Loxley wiózł dla nowego króla – Jana bez Ziemi. Loxley umiera, a Robin musi ją dostarczyć zamiast niego.
Przywozi koronę do Londynu i przekazuje ją kolejnemu królowi Anglii, znienawidzonemu bratu Ryszarda, Janowi. Później los rzuca go do włości hrabiego Loxley, gdzie wchodzi w rolę jego syna. Los chce, żeby ten był mężem Lady Marion. Robin – wraz ze swoją wesołą zgrają, do której należą jak zwykle Mały John, Ojczulek Tuck i Will Szkarłatny – pije, pomaga miejscowym i napada na poborców podatkowych wysłanych przez króla oraz miejscowego biskupa. W międzyczasie zdobywa też serce Marion i pokonuje złego Godfreya oraz szeryfa z Nottingham. Czyli – wydawałoby się – standard.
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.