Chodzi oczywiście o Polskę urojoną – antypody stanu faktycznego. W Polsce realnej najlepszym obszarem do prowadzenia biznesu jest szara strefa (lub czarna, jeśli ktoś ma chody w odpowiednich służbach i gotowość dopuszczenia ich do interesu). Korzystanie z jej uroków wymaga oczywiście ostrożności i nie sprawdza się w każdej branży. Jednak w tych, w których się sprawdza, warto z jej uroków korzystać. Tylko szara strefa zapewnia bowiem ochronę przed drapieżnością instytucjonalnych pasożytów.
Serwis MamBiznes.pl opublikował wywiad z Polakiem, który nie musiał sprawdzać, ile pary w walce z przedsiębiorczością potrafi z siebie wykrzesać rodzima biurokracja. Swój pierwszy biznes rozkręcił bowiem na Wyspach – w wieku 22 lat. Motywacje miał proste: niezależność, wysokie zarobki i rozwój zawodowy, zamiast pogłębiania garba w call center czy innym helpdesku. Gdyby próbował je zaspokoić w Polsce, mógłby oczywiście zostać milionerem, ale szansa, że nabawiłby się nerwicy oraz pustych kieszeni jest daleko bardziej prawdopodobna.
Procedury związane z uruchomieniem własnej firmy nad Wisłą trwają około trzydziestu dni. W Wielkiej Brytanii przez trzy razy dłuższy okres można działać na własny rachunek bez rejestracji. Jako sole trader trzeba się zarejestrować w ciągu trzech miesięcy od rozpoczęcia działalności – to aż 90 dni na zbadanie rynku w praktyce. Miesięczny haracz składkowo-ubezpieczeniowy nakładany na polską firmę wynosi ok. 300 zł. Ale tylko przez pierwsze dwa lata jej działalności – i to pod warunkiem, że przedsiębiorca debiutuje na rynku. Trzeci rok przynosi zimny prysznic (lub pierwszy miesiąc, jeśli to nasza druga lub kolejna legalna działalność gospodarcza): od teraz państwo zdziera z nas tysiąc złotych miesięcznie. A w Wielkiej Brytanii? Natonal Insurance kosztuje ok. 11 funtów miesięcznie, czyli mniej więcej dwadzieścia razy mniej. W Polsce kwota wolna od podatku wynosi ledwo ponad 3 tys. zł. Na Wyspach? 8 tys. funtów. Według raportu Banku Światowego i PwC liczba podatków i opłat, które ponoszą przedsiębiorcy w Polsce w związku z działalnością wynosi 40. W Wielkiej Brytanii – 8, a w Irlandii – 9. Liczba godzin w roku potrzebna na uporanie się z firmową papierologią to 395 w przypadku Polski, 110 w przypadku UK i 76 w przypadku Irlandii.
Jakie są tego efekty? Z najważniejszych: od maja 2004 r. do marca 2009 r. 140 tys. Polaków „samozatrudniło się” w UK. Do tego dochodzą inne formy działalności gospodarczej uruchamiane przez naszych rodaków, jak LLP (spółka partnerska z ograniczoną odpowiedzialnością) czy LTD (spółka z ograniczoną odpowiedzialnością). Nie znam danych z kolejnych lat, ale w mediach i pocztą pantoflową rozchodzi się coraz więcej informacji o polskich przedsiębiorcach, którzy biorą nogi za pas i przenoszą się do UK lub innego kraju. Niekoniecznie fizycznie. Po prostu rejestrują działalność w miejscach, gdzie polityczno-urzędnicza mafia nie dojrzała do bezczelności porównywalnej z tą, która cechuje polski aparat biurokratyczny. Jednym z głośniejszych przykładów z ostatnich miesięcy jest firma LPP, właściciel takich marek jak Reserved czy Cropp, która zakotwiczyła na Cyprze i w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Przeprowadzka w egzotyczne rejony to rozwiązanie, z którego korzystają nie tylko korporacje. Również małe i średnie firmy lokują swoje „siedziby” w zamorskich krajach, chcąc uniknąć pazerności polskiego fiskusa i odprowadzania absurdalnie wysokich składek do zakładu utylizującego szmal pod pretekstem gwarantowania Polakom bezpiecznej jesieni życia.
W reakcji na emigracyjną „plagę” państwo polskie zamiast obniżać podatki, upraszczać przepisy i wycinać budżetówkę, zbroi się na potęgę przeciwko własnym obywatelom: w kolejne paragrafy, nowe podatki, podwyżki starych podatków i rozbudowane narzędzia inwigilacji oraz ścigania gospodarczych surwajwalowców – bo przedsiębiorczość w Polsce to nierzadko żmudny survival. Ten zamach na polski biznes – szczególnie mikro, małych i średnich rozmiarów, bo giganci albo pochodzą z zagranicy, albo „zoptymalizowali się” na Bahamach, albo działają na politmafijnej licencji przyznanej w zamian za dostęp do łupów – trudno racjonalnie wytłumaczyć w inny sposób niż jako sabotaż. Jeśli nie aktywny (a często właśnie taki, vide: „hołd pruski” ministra Radka, umowa gazowa podpisana przez ministra Waldka, oddane za bezcen koncesje na wydobycie gazu łupkowego, który był, zanim znikł itp.), to przynajmniej będący efektem spolegliwości wobec obcych sił polityczno-gospodarczych realizujących swoje interesy na obszarze wciąż dla picu zwanym Rzeczpospolitą Polską.
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że ludzie, którzy tłamszą naturalną kreatywność i energię produkcyjną Polaków, robią to na koszt swoich ofiar, coraz bardziej drenując ich kieszenie i coraz bardziej przykręcając im śrubę. I jakże chciałoby dać za to po mordzie – tylko jakoś tak zasięgu brak.
Pan Dobrodziej