Narodziny ery internetu mniej więcej w połowie lat 90. zainicjowały skok cywilizacyjny większy niż wszystkie poprzedzające tę dekadę rewolucje technologiczne razem wzięte. Zdolność do przesyłu gigantycznych ilości danych i zdalnego sterowania skomplikowanymi procesami, jaką dysponujemy dzisiaj, w czasach naszych rodziców była odległą fantastyką. Dla nas „turbopostęp” stał się środowiskiem naturalnym. Dlatego błyskawiczne zmiany technologiczne, które zachodzą na naszych oczach, są dla nas niemal nieuchwytne – trochę jak zdjęcia filmu wyświetlane w tempie 24 klatek na sekundę. Niestety ich następstwa, jak na razie atrakcyjne z punktu widzenia wygody życia, niebawem mogą okazać się bardzo dotkliwe.
Kryzys oficjalnie rozpoczęty w 2008 r. wymusił na wielu pracodawcach oszczędności, nieuchronnie związane z cięciami etatów. Jednocześnie firmy zwiększyły nakłady na automatyzację procesów produkcyjnych i biznesowych, gwarantującą większą niezawodność i efektywność, a przede wszystkim tańszych niż praca człowieka. Ten trend rozwija się coraz szybciej i szanse na jego odwrócenie są znikome. Taki zwrot mógłby nastąpić chyba jedynie w efekcie globalnego kataklizmu w rodzaju wojny światowej, która zniszczyłaby infrastrukturę technologiczną i wymusiła powrót do pracy manualnej – do czasu odtworzenia obecnej automatyki na podstawie zachowanego know-how.
Dwieście lat temu ponad dwie trzecie Amerykanów pracowało na farmach. Obecnie w agrobiznesie zarabia mniej więcej 1 proc. mieszkańców USA, z czego spory odsetek stanowią menadżerowie, zarządzający zautomatyzowanymi procesami produkcji. Byli farmerzy przenieśli się do miast, znaleźli zatrudnienie w fabrykach i usługach, często w zawodach, których istnienie było niemal niemożliwe do przewidzenia w XIX w. Szkopuł w tym, że historia z migracją i reorientacją zawodową może się nie powtórzyć. Bo poza coraz bardziej zmechanizowanym rolnictwem, produkcją i usługami istnieje tylko jeden sektor gospodarki: przetwarzanie informacji – również coraz bardziej skomputeryzowany.
Już teraz istnieją programy, które potrafią generować spójną, poprawną gramatycznie narrację na podstawie danych statystycznych, np. wyników sportowych lub wykresów giełdowych, a także poprzez przetwarzanie strzępów informacji znalezionych w internecie. Niebawem znaczną część internetowego kontentu będzie więc tworzyła sztuczna inteligencja. Inne dziedziny pracy kreatywnej prędzej czy później również mogą zostać skolonizowane przez roboty. Tym bardziej że tradycyjnie „tętniąca” kreatywnością branża rozrywkowa już od dawna jest w dużym stopniu zalgorytmizowana. W produkcji hollywoodzkich i estradowych „hitów” natchnienie twórcze odgrywa marginalną rolę – decydującą odgrywa kalkulacja biznesowa. Wiele współczesnych płodów wideo-fonicznych powstaje przy użyciu komputerowej analizy statystycznej, w oparciu o sprawdzone schematy, trafiające w gusta masowego odbiorcy. Autentyczna twórczość to rynkowy margines, pozbawiony źródeł finansowania i zmuszony do walki o przetrwanie.
Używając na co dzień rozmaitych cudów myśli techniczno-naukowej, w rodzaju smartfonów, tabletów, Google glassów, warto mieć świadomość, że to nie konsumenci są głównym beneficjentem trwającej rewolucji technologicznej – o ile w ogóle na dłuższą metę można nazwać ich beneficjentami. Korzystają na niej przede wszystkim właściciele korporacji wypuszczających na rynek kolejne tego typu cacka i inne patenty na powszechną szczęśliwość, o których jeszcze niedawno nam się nie śniło. To oni zgarniają zysk, a wraz z nim również coraz większe połacie naszej prywatności, niezależności, wolności i czasu. Niebawem pozbawią nas również miejsc pracy. Chyba że powstaną setki nowych zawodów, w rodzaju junior specialist (...), senior analyst (...) i tym podobnego tytularnego bełkotu rodem z marketingu.
Aha, z badania oxfordzkich uczonych wynika jeszcze jedna istotna sprawa: rządy na tę technologiczną transformację nie są w ogóle przygotowane.
Pan Dobrodziej
Bądź pierwszą osobą, komentującą ten artykuł.