Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) zbadała poziom wykształcenia 15-latków w ramach Programu Międzynarodowej Oceny Uczniów (PISA). W zestawieniu porównano osiągnięcia 500 tys. uczniów z 65 krajów świata w trzech kategoriach: czytanie, matematyka, nauki ścisłe. Anglicy zostali zdeklasowani nie tylko przez Chińczyków, Japończyków, Południowych Koreańczyków i Singapurczyków – tu trudno o zaskoczenie – ale również przez kojarzonych ze zmywakiem Polaków. Wyniki dla Wyspiarzy są następujące: 23. miejsce w dziedzinie czytania ze zrozumieniem, 26. miejsce w dziedzinie matematyki, i 21. miejsce w dziedzinie nauk ścisłych. Polacy zgarnęli znacznie lepsze lokaty, odpowiednio: 10., 14. i 9.
Brytyjski minister edukacji rozpacza na łamach „The Telegraph”, że współczesna brytyjska młodzież jest gorzej wykształcona niż jej dziadkowie, a wymagania rynku pracy są coraz wyższe. Oczywiście winę za upadek brytyjskiej edukacji zwala na swoją konkurencję u żłobu, czyli laburzystów, podczas rządów których, mimo wielomiliardowych wydatków na oświatę, jakość szkolnictwa wyraźnie podupadła – przynajmniej oceniając sprawę na podstawie wyników wcześniejszych badań PISA.
Wypadałoby się zaniepokoić, bo ze skarbnicy brytyjskiej edukacji korzysta coraz więcej polskiej młodzieży, zarówno tej przybyłej znad Wisły, jak i zrodzonej na miejscu. Z drugiej strony – na dłuższą metę to chyba bez znaczenia. Przecież i nasza oświata modelowana jest na wzór zachodni, czyli taki, który zamienia szkołę w miejsce beztroskiej posiadówki, a nie zdobywania wiedzy, kształtowania procesów myślenia i prostowania charakteru. Dramat współczesnej edukacji najlepiej ilustruje pewien kawał z brodą: czym się różnią egzaminy z matematyki z lat 70. od tych współczesnych? Tym, że 40 lat temu, by zdać, trzeba było obliczyć cenę kubika drewna, a dziś należy pokolorować drwala. Trudno też przejść do porządku dziennego nad zmianami obyczajowo-regulaminowymi, dzięki którym uczeń zyskał więcej praw niż nauczyciel. Fatalnie sytuacja wygląda nie tylko w placówkach publicznych, ale również w większości szkół prywatnych, konkurujących o pogłowie dziatwy z bogatych domów. Przepychanie najgorszych tumanów z klasy do klasy jest w nich typową taktyką – nie tyle dydaktyczną, ile zarobkową. W końcu takie szkoły zarabiają na czesnym, a rodzic występujący z pozycji klienta może w każdej chwili zagrozić przepisaniem swojej „pociechy” do innej placówki – na przykład takiej, w której wymagania są jeszcze niższe. Zresztą nie jestem nawet pewien, czy obecnie – jak za moich pradawnych czasów – wciąż można „uwalić” ucznia na kolejny rok. Nie tak dawno po głowach naszych posłów krążyły przecież pomysły, by ocena niedostateczna z danego przedmiotu nie wymuszała repetowania klasy.
Śmieszno-straszne jest przy tym parcie – również rodziców – na podporządkowanie edukacji wymogom rynku zatrudnienia. Pamiętam jeszcze z lat swojego uczniostwa, jak na korytarzach liceum przed wywiadówkami matki zawiedzione wynikami swoich pociech gardłowały o niepraktyczności i nadmiarze serwowanej wiedzy. Fakt, ówczesny program nauczania w dużym stopniu był odrealniony i wymagał licznych korekt, co nie znaczy – radykalnych cięć i przerabiania go na przewodnik po rynku pracy. Głównym problemem ówczesnej i w jeszcze większym stopniu dzisiejszej oświaty było to, że faszeruje mózgi gotowymi formułkami, kompletnie przy tym niewyrabiając procesów myślowych. Ta w wydaniu z lat 80.–90. wtłaczała jeszcze pewną dozę informacji o świecie. Dziś to w dużym stopniu przeszłość. A wiedza ogólna jest niezbędna do uformowania świadomej jednostki. Takiej, która potrafi – w szerokim sensie – poruszać się po rzeczywistości, dokonywać rozumnych wyborów, brać aktywny udział w życiu społecznym. Jeśli edukacja sprowadza się do wciskania klisz informacyjnych i wpuszczania w kanał specjalizacji, przy braku podstawowych wymogów wychowawczych, to nasza przyszłość rysuje się w mrocznych barwach. Hodujemy sobie pokolenie kompletnie zdehumanizowane, pogrążone w świecie apek, gierek i innego emtiwi. Ludzi nie tylko pozbawionych tożsamości kulturowej i świadomości politycznej, wykarmionych dewiacjami w rodzaju gender, ale intelektualnych i emocjonalnych inwalidów, zdolnych najwyżej do zasilania korporacyjnych fabryk.
Zaczynałem pisać ten tekst za zamiarem nadania mu optymistycznej wymowy, bo nius w sumie fajny: na Wyspach wciąż uważają nas za murzynów, a tu masz – kładziemy cwaniaków na głowę pod względem wykształcenia. Niestety w przerwie na posiłek trafiłem na program w polskiej telewizji śniadaniowej. Para prezenterów gościła matkę z córką i synem w wieku ok. 7–10 lat. Powodem zaproszenia do studia była szczególna zdolność dziewczynki, która nauczyła się wymawiać wyrazy wspak. Szopka trwała kilka minut. Następnie prezenter zajawił kolejny talent: brat uzdolnionej oratorki potrafi ruszać uchem! W imponującym pokazie sekundował mu sam dziennikarz. Wszyscy byli zachwyceni, a na koniec gospodarz programu zaprezentował coś z własnego repertuaru: pokazał jak dotyka językiem czubka nosa. Nadmieniam, że nie był to żaden „Teleranek”, tylko zwykłe pasmo poranne. Nieco później, skacząc po kanałach w poszukiwaniu nietelenoweli i niesitcomu, trafiłem na program (zagraniczny, ale z polskim lektorem), w którym nastolatki opowiadały, jak ładują browary w jaccuzzi i zapraszają łatwe laski pod nieobecność rodziców. Przed przerwą na reklamę prezenter zapowiedział, że w dalszej części audycji dowiemy się, jak można zarobić na onanizmie.
Podsumowując, wydaje mi się, że polskie nastolatki niebawem doszlusują do brytyjskich.
Pan Dobrodziej