KING’S ARMS I NAGI UCIEKINIER
Histeria narastała, ale szanse na znalezienie sprawcy malały.
Przełom nastąpił 19 grudnia 1811 r., gdy około godziny 23.00 przechodnie na ulicy New Gravel Road zobaczyli niecodzienny widok. Ze znajdującego się na drugim piętrze okna zwisał na związanych prześcieradłach nagi mężczyzna i krzyczał: „Morderstwo!!! Ratunku!!! Morderstwo!!!”. Tłum wbiegł do budynku. Zaraz za drzwiami natrafiono na zmasakrowane ciało 56-letniego właściciela. W kuchni znaleziono ciało jego żony. W domu była jeszcze trzecia ofiara: służąca Bridget Harrington.
W samej tawernie, która od lat znajdowała się w tym samym miejscu i słynęła z tego, że właściciele cenią porządek i wyrzucają awanturujących się gości, przeżyły dwie osoby. Na piętrze spała 14-letnia wnuczka właścicieli oraz nagi mężczyzna, który uciekał przez okno. Nazywał się John Turner i kiedy doszedł do siebie, opowiedział, że wrócił do domu około 22.40. Od razu poszedł na górę – do siebie. Rozebrał się. Po kilkunastu minutach usłyszał z dołu huk. Pomyślał, że ktoś wyłamał drzwi. Później doszły go krzyki – kobiecy: „Zabiją nas wszystkich!” i męski: „Jestem martwy!” – oraz odgłosy uderzeń. Gdy trochę ucichło, wyszedł sprawdzić, co się stało. Zrobił kilka kroków w dół, gdzie zobaczył wysokiego, mierzącego ponad 180 centymetrów mężczyznę. Przeraził się i uciekł. Wpadł do siebie. Zamknął drzwi. Związał dwa prześcieradła. Przywiązał je do nogi ciężkiego łóżka i spuścił się przez okno.
PRZEŁOM W ŚLEDZTWIE
Dwie masakry i siedem ofiar w niespełna dwa tygodnie to było dla londyńczyków za wiele. Wkrótce wszyscy wiedzieli, jak morderca wyglądał, choć tak naprawdę nikt go nie widział. Typowano podejrzanych, kierując się ubraniem, ponieważ Turner zauważył kolor jego płaszcza. Niekiedy uwagę przykuwał brud. Absurdalne były obrazki, gdy od czasu do czasu ulicami przebiegał tłum, który kogoś gonił, nie goniąc nikogo. Po prostu ktoś pierwszy zobaczył „podejrzanego” lub tak myślał i zaczynał biec. Za nim podążali następni. W tych gonitwach ucierpiało wiele osób. Niektórzy poważnie.
Areszt zapełniał się coraz bardziej. Na stałe w lochach zamieszkało kilkudziesięciu mężczyzn. Niektórzy z nich nie wytrzymywali presji. Jeden z nich, murarz o nazwisku Bailey, którego zatrzymano, ponieważ znaleziono u niego zakrwawione płótno, powiesił się w celi, co jednak nie wzbudziło większego zainteresowania ani troski o to, czy władze nie przesadzają. Miasto było w panice. Nie miano czasu zastanawiać się nad niewinnymi, gdy wśród nich mógł znajdować się winny.
Musiano znaleźć morderców lub przynajmniej kogoś, kogo dałoby się skazać. Szczęście do władz uśmiechnęło się w Wigilię, kiedy okazało się, że w jednym z londyńskich aresztów siedzi człowiek, który twierdzi, że sam ułamał końcówkę obucha. Był to niejaki Robert Vermilloe – gospodarz pubu The Pear Tree siedzący w areszcie za 20 funtów długu. Opowiedział on, że w jego gospodzie mieszkał przez jakiś czas mężczyzna o nazwisku John Peterson, który wszystkie swoje narzędzia oznaczał inicjałami. Wśród nich był także młotek. Taki jak ten, którym zabito Marrów. Natychmiast zdecydowano o przeszukaniu gospody, gdzie znaleziono skrzynię należącą do Petersona. Brakowało w niej młotka. Uznano, że morderca musi mieszkać w tym pubie.
Gdy zaczęto typować podejrzanych, okazało się, że jeden z mieszkańców jest już wśród kilkudziesięciu zamkniętych w lochach. Mężczyzna nazywał się John Williams i – jak sam twierdził – był Szkotem. Śledczy ustalili jednak, że był Irlandczykiem, który często zmieniał nazwiska. Uznano to za dowód. Był to czas, kiedy często opierano się na dowodach „z charakteru”, a ten człowiek był wyjątkowo podejrzany. Otóż nie nadawał się na marynarza, bo miał za wiele ogłady i sprawiał wrażenie wykształconego. Wywnioskowano z tego, że na statek uciekł przed grożącą mu karą. W ogóle dowody były marne, ale kogoś przed sądem trzeba było postawić. Dlatego zignorowano to, co nie pasowało, i skupiono się na tym, co pozwalało dopasować podejrzanego do sprawy.
PROCES I PROCESJA
Stwierdzono, że poszlaki pozwalają oskarżyć Williamsa. Tuż po świętach Bożego Narodzenia sędziowie zgromadzili się w urzędzie Shadwell i oczekiwali na dowiezienie podejrzanego z więzienia. Mieli postawić go w stan oskarżenia, a następnie – to było jasne dla wszystkich – skazać na śmierć i publiczną egzekucję, którą uznawano za ważną dla skazanego i miejskiej gawiedzi. To się jednak nie stało, ponieważ „morderca” w nocy poprzedzającej posiedzienie powiesił się w celi na ubraniu.
Jego brak nie przeszkodził jednak w odbyciu pokazowego procesu. Zdecydowano bowiem, że skoro już zebrano świadków i widzów, trzeba rozprawę przeprowadzić i dowieść, że martwy mężczyzna to napastnik z Ratcliffe Highway. Tylko w ten sposób można było przywrócić spokój i względne poczucie bezpieczeństwa mieszkańcom Wapping. Tak też się stało i powszechnie przyjęto, że to właśnie Williams był sprawcą.
Ostatnim problemem był brak egzekucji, ale i to rozwiązano. Urządzono pokazową procesję pogrzebową. Grób przygotowno na rogu Cannon i Cable Road. Ciało pochowano na rozstajach dróg, by dusza samobójcy nie mogła zdecydować się, gdzie powinna podążyć, i nie mściła się na tych, którzy zaszkodzili jej za życia. Zwłoki Williamsa wrzucono do przygotowanego zawczasu grobu, który był jednak nieco zbyt mały, by bez trudu zmieścić w nim ciało samobójcy. Zrobiono to specjalnie, by mordercy nie było wygodnie nawet po śmierci. Dla pewności ktoś przebił jeszcze serce samobójcy zaostrzonym palem. Nagrodę podzielono między zaangażowanych w śledztwo. Sprawę zamknięto i zapomniano o niej.
Tomasz Borejza, Cooltura