Żenujący przykład rasowego szowinizmu zademonstrowała niedawno 73-letnia Brytyjka z północnego Londynu. Niepełnosprawna staruszka od lat robiła zakupy w sieci Sainsbury’s przez telefon. Zamawiała je z dowozem do domu. Przez ten czas, dzięki imponującej samokontroli, udawało jej się ukryć zapiekłą nienawiść do osób o odmiennej karnacji. Jak długo jednak można dusić w sobie mroczne żywioły? Moment prawdy musiał nadejść – emocjonalne tamy w głowie emerytki puściły i rasistowska żółć popłynęła wartkim nurtem. A było to tak:
Dostawca Sainsbury’s przywiózł Marian Burke zakupy do domu. Okazało się, że towar nie zgadza się z zamówieniem. Emerytka chwyciła więc za telefon, by poinformować sklep o pomyłce (już którejś z kolei). Musiała przy tym zidentyfikować dostawcę. Nie zapamiętała jednak jego imienia lub być może w ogóle tego imienia nie zarejestrowała, bowiem kontakt z dostawcą żywności nie od razu przeradza się w zażyłość. Użyła więc sympatycznego określenia: „przemiły kolorowy dżentelmen”. No bo skąd mogła wiedzieć, że trafi na kretyna?
Niestety – trafiła na kretyna. A raczej: jedną z licznych ofiar wirusa, infekującego jednostki nie w pełni sprytne na umyśle i pozbawiającego je resztek sprytu. Tak, tak, imię jego „polityczna poprawność”. Ale po kolei. Otóż kretyn ów, pełniący funkcję dyspozytora, zwyzywał biedną Marian od rasitek, a następnie dożywotnio odmówił jej obsługi. Wszak szacowna marka „Sainsbury’s” nie może żywić szowinistów i musi „chronić swoich pracowników przed przejawami dyskryminacji”. Nie pomogły wyjaśnienia ze strony starszej pani, jej protesty i zapewnienia o pozytywnym stosunku emocjonalnym do ludzi niezależnie od barwy ich skóry, włosów i tęczówek. Nie pomogła nawet interwencja dostawcy, który stwierdził, że pani Burke bynajmniej nie zdradzała żadnych oznak rasizmu. Sieć Sainsbury’s postanowiła, że zawiesza dostawy żywności do emerytki poruszającej się po mieszkaniu z pomocą balkonu – i, notabene, płacącej za dowóz zakupów dodatkowe 10 funtów – a ustami swojego rzecznika podtrzymała oskarżenia Marian o rasizm i (sic!) agresywne zachowanie.
Absurdy politycznej poprawności zaszły już tak daleko, że nie wiadomo, czy wciąż próbować z nimi walczyć, czy już tylko sobie z nich bimbać. Póki jest to legalne, bo zmierzamy w kierunku, w którym wszelki sprzeciw, również bimbający, wobec dyktatury kulturowej będzie podlegał karze – najpierw grzywny, później zapewne psychuszki. Atakowanie urojeń politpoprawności przypomina trochę pojedynek z powietrzem. Można je młócić i młócić, i nieźle się przy tym zasapać, ale co z tego wyniknie poza zmęczeniem? Polityczna poprawność nie jest przelotną modą ani bublem prawnym, które można „odkręcić” za pomocą odpowiednio intensywnych i zorganizowanych działań. To kluczowy element współczesnego programowania kulturowego, mający gigantyczne wsparcie medialne, finansowe, prawne i polityczne. Nie jest to coś, co przeminie z wiatrem historii lub ulegnie pod naporem masowych protestów, do których zapewne i tak nie dojdzie.
Żyjemy w czasach bezprecedensowego przewartościowania pojęć i kryteriów zdrowego rozsądku. Zresztą można to ująć inaczej: zdrowy rozsądek staje się czynnikiem wywrotowym. Tracimy kontakt z rzeczywistością, do rozumienia której potrzebne są stałe punkty odniesienia, oparte na wspólnym doświadczeniu, również historycznym, i ponadczasowych wartościach. Większość ludzi nie potrafi samodzielnie „dekonstruować” otaczającego świata i składać go na nowo w spójną całość, odkrywając po drodze rzeczy niewidoczne na pierwszy rzut oka. Tradycyjnie taką funkcję pełniły elity, które starały się lepiej pojąć rzeczywistość i przekuć swoje interpretacje w postęp cywilizacyjny, kulturowy, moralny. I pełnią taką funkcję nadal. Z tym zastrzeżeniem, że świat, który rekonstruują dla nas wszystkich nie jest wcieleniem postępu, ale gwałtem dokonywanym na porządku naturalnym. Różnicę między pierwszym a drugim sposobem działania można porównać do kuracji ziołowej przeciwstawionej terapii antybiotykowej. Ta pierwsza dostarcza substancji odżywczych i pobudza organizm do samodzielnej walki z chorobą, ta druga niszczy wszystko, co żywe (zgodnie z definicją pojęcia).
Polityczna poprawność jest częścią takiej masowej „terapii antybiotykowej” – choć trafniej byłoby powiedzieć: lobotomii – aplikowanej naszej kulturze. Ma na celu zniszczenie jej naturalnej żywiołowości i poddanie władzy martwych paragrafów. Nierozłącznie związana z politpoprawnością cenzura językowa i obyczajowa jest tylko etapem na drodze do całkowitego wyłączenia w naszych głowach samodzielnego myślenia. Większość ludzi wciąż nie dostrzega tego celu działania elit, majaczącego na nie tak już odległym horyzoncie – i właśnie dlatego z dużym prawodopodobieństwem zostanie on osiągnięty. Prawdziwie rewolucyjne zmiany projektowane są bowiem w skali czasowej, której nie ogarniają istoty pochłonięte myślami o nowej plazmie, pralce i lodówce. A takie jednostki niestety dominują w naszym postępowym społeczeństwie wciąż dla picu zwanym demokracją.
Pan Dobrodziej, MojaWyspa.co.uk