Można na nie udzielić dwojakiej odpowiedzi: eksperckiej lub zgodnej z prawdą. Ekspercka to taka, która dobrze brzmi na użytek mediów i odpowiednio finezyjnie omija kluczowe fakty. Przykładowo: zarabiamy mało, bo wydajność pracy w Polsce jest niska, bo niski jest poziom technologiczny polskiej gospodarki i niskie są kwalifikacje naszych pracowników. Zgadza się? Owszem. Na podobnej zasadzie, jak „zgadza się” stwierdzenie, że minister Rostowski zadłużył nasz kraj na 400 miliardów złotych, bo brakło mu pieniędzy na wydatki budżetowe.
Finezyjne ominięcie kluczowych faktów to warunek konieczny zaistnienia (a przynajmniej przetrwania) informacji lub osoby w medialnym mainstreamie. Po prostu żadna, dajmy na to, stacja telewizyjna zainteresowana własną płynnością finansową nie wpuści na antenę kogoś, kto z sensem zdrapałby naskórek „finezji” i pogrzebał w głębszych warstwach „codzienności”. Bo mógłby dodrapać się do jakiegoś nerwu, a to zabolałoby niekoniecznie widownię, ale z pewnością stację, i – przede wszystkim – osoby, od których dobrobyt tejże stacji zależy. A gdzie tkwią nerwy polskiej (nie tylko zresztą polskiej) rzeczywistości? Oczywiście tam, gdzie tkwią władza i pieniądze. A mówiąc precyzyjniej: narzędzia ich przywłaszczania – czyli pozbawiania dostępu do tych łakoci mniej oświeconej większości społeczeństwa.
Naszły mnie te przemyślenia, gdy dywagowałem dziś z kolegą na temat przedsiębiorczości w Polsce. Kolega, człowiek doświadczony życiowo i biznesowo, pamiętający czasy powszechnej szczęśliwości, stwierdził – bez nutki nostalgii – że epoka Vincenta Rostowskiego (dodajmy: osoby daleko ważniejszej w polskim rządzie niż „premier” Tusk) coraz bardziej przypomina mu rzeczywistość minionego demoludu. W nowym demoludzie, zwanym dla picu Trzecią Rzeczpospolitą, podobno względnie dobrze było do roku 94. Panowała wówczas wolność gospodarcza gwarantowana ustawą Wilczka. Choć ustawa obowiązywała od początku 89 r. do końca kolejnej dekady, to w drugiej połowie lat 90. prawo zaczęło się „psuć”. Nie potrafię ocenić ówczesnych realiów gospodarczych, bo w momencie „upadku komunizmu”, jak z przymrużeniem oka określa się rebranding establishmentu, wciąż bawiłem się klockami „Lego”. Jednak wśród osób, które wtedy zajmowały się przedsiębiorczością przeważa pozytywna ocena owego okresu. Z łezką w oku wspominał go w niedawnym wywiadzie dla „Uważam Rze” Roman Kluska, twórca Optimusa i Onetu, upupiony za nadmierną samodzielność przez tajną administrację III RP. Podobno wówczas niemal każdy, kto miał pomysł, inicjatywę i energię, innymi słowy: był przedsiębiorczy, mógł dochrapać się jakiegoś mająteczku. Potem było już tylko gorzej. Zaczęły rozrastać się VAT-y i akcyzy, stosy dokumentów oraz dżungle paragrafów. Dziś po kilku latach cudu wolności gospodarczej zostało jedynie rzewne wspomnienie.
Ten epizod Polski „posttransformacyjnej” nie utrwalił się zbyt mocno w świadomości Polaków i jest dziś słabo rozumiany. A w pamięci o nim zawiera się odpowiedź na goryczą podszyte pytanie, dlaczego „tutaj jest, jak jest” (nawiązując do refrenu pewnej poczciwej piosenki). Wolność gospodarcza nie była przeznaczona dla mas. Fakt, potrzebna była zmiana modelu funkcjonowania gospodarki – ze sterowanej centralnie w sposób jawny na sterowaną z zachowaniem pozorów rynkowości. Inaczej mówiąc: nasi sternicy potrzebowali nowych fundamentów pod swoją działalność rabunkową. Trzeba było częściowo uwłaszczyć społeczeństwo, by mogło ono efektywnie obsługiwać interesy tych, którzy zgarnęli większość puli. A wolność gospodarcza, czyli czyste pole do działania, służyła właśnie temu zaborowi. Między innymi dzięki prostym przepisom prawnym postkomunistyczni technokraci mogli przejąć kluczowe obszary gospodarki i na bazie rozkradzionego majątku rozkręcić interesy, które prosperują do dziś. Oczywiście to „przejęcie” nie dokonało sie wyłącznie dzięki czytelnym regulacjom i na gruncie uczciwej gry rynkowej – ale prostota prawa była istotnym narzędziem, którym aparatczycy i tajniacy potrafili się posłużyć znacznie lepiej niż reszta społeczeństwa. Spadkobiercy poprzedniego ustroju mieli bowiem gigantyczną przewagę nad szarą masą społeczną. Po pierwsze dzięki dostępowi do kapitału polskiego (zagrabionego) i zagranicznego (m.in. w formie kredytów i „inwestycji”), po drugie dzięki know how dotyczącego gospodarki i socjotechniki, po trzecie dzięki rozległym sieciom kontaktów i ogromnym wpływom na instytucje publiczne w dużym stopniu wciąż obsadzone przez funkcjonariuszy starego, ale wciąż żywego reżimu. A mówiąc bardziej dobitnie: Polską tak przed 89., jak i po 89. administrowała (i wciąż to robi) – tyle że pod innym szyldem – banda tajniaków, nieskrępowana ograniczeniami prawa i posiadająca – jako twarde jądro aparatu państwowego – „monopol na przemoc”.
Ciąg dalszy jest znany. A przynajmniej znane są jego efekty, które dobijają (a może już dobiły) polską klasę średnią. Taki też był cel zboczenia z liberalnego kursu: ustawienie szklanego sufitu w polskim życiu gospodarczym, by – zgodnie z porzekadłem „wyżej dupy nie podskoczysz” – klasa prawdziwie uwłaszczona nie musiała obawiać się konkurencji. Oczywiście nasi sternicy nie są sobie sami sterem, żeglarzem, okrętem. By dobrze im się wiodło, muszą zgodnie współpracować z korporacyjno-finansową międzynarodówką – ale to już osobna historia, o której zresztą tutaj często pisujemy. Polska wciąż jeszcze nie jest kartofliskiem, ale stopniowo w taki obszar się przeistacza. Jedna trzecia młodego pokolenia wemigrowała na zmywaki, z których awansowała albo wciąż nie. Reszta została (jeszcze nie wyjechała?) i orze, jak może, leni się lub kradnie. Jakiś ułamek wielkomiejskich wykształciuchów, najczęściej korporacyjnych, dorobił się swoich zapiecków na osiedlach strzeżonych. Jeśli tak dalej pójdzie, a na to się zanosi, niebawem nad Wisłą ostanie się rzesza emerytów i bezrobotnych oraz dwie kategorie proletariatu: produkcyjno-usługowy i korporacyjny. A na wysokości od kilkanunastu do kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie nad zasobami ludzkimi będzie się unosiła klasa menadżersko-kompradorska, zarządzająca tym poletkiem z nadania międzynarodowej gangsterki.
To może tyle refleksji na dziś.
A co do rozmowy z kolegą: odradził mi przedsiębiorczość w Polsce. Przynajmniej formalnie. Zarejestrować działalność ponoć bezpieczniej jest na Słowacji. U nas każdego mogą uwalić pod byle pretekstem.
Pan Dobrodziej