Zresztą – może to nie powód do niepokoju. Większość z nas, sfrustrowana mankamentami własnej cielesności, i tak wolałaby zmienić powłokę. Na przykład na coś w rodzaju – w zależności od preferowanej płci – kształtów Joanny Krupy lub Pudziana. Ale na razie tego typu dylematy nie powinny nam spędzać snu z powiek. Po pierwsze, dlatego że nieśmiertelność ma być dostępna w ofercie komercyjnej najwcześniej w 2045 r. Po drugie, dlatego że najpewniej będzie to atrakcja zbyt droga dla zwykłego śmiertelnika, dożywającego swoich dni za minimum wage, a choćby i średnią krajową. No i po trzecie – dlatego że ta nieśmiertelność wydaje się troszkę ściemniona. Zamiast wiecznego trwania w stanie witalności naukowcy przewidują transfer świadomości z szarej masy na twardy dysk. Być może w bardziej odległej przyszłości pojawi się nieśmiertelność 2.0, dzięki której będzie można uwiecznić się w formie Elvisa Presleya, misia polarnego czy nawet łąki bzem pachnącej. Na razie to jednak dywagacje.
Nieśmiertelność 1.0 również może sprawiać wrażenie dywagacji, za którymi jednak stoją duże pieniądze. W projekt wydłużania życia aż do nieskończoności poważnie zaangażował się rosyjski multimiliarder Dmitrij Ickow. Celem stworzonej przez niego fundacji o nazwie Inicjatywa 2045 jest opracowanie technologii umożliwiającej przeniesienie ludzkiej świadomości z mózgu na nośniki niebiologiczne – w rodzaju układów krzemowych. Nie znaczy to, że umysł zapisany na twardym dysku byłby zamknięty w serwerowni. Naukowcy zrzeszeni w Inicjatywie pracują nad „Avatarem”, czyli sztuczną powłoką humanoidalną, która służyłaby wirtualnemu mózgowi jako środek lokomocji. Na dalszym etapie planowane jest stworzenie sztucznego mózgu, do którego możliwy byłby transfer świadomości.
Koszałki-opałki, zwidy-tabloidy? Niezupełnie, choć to jeden z tych niusów, na które wykształciliśmy w sobie odporność – bo zawierają ładunek sensacji, który łatwo można sprowadzić do próby napędzenia klikalności. Przypomina mi się tu mem, który podsunął mi pod nos pewien serwis społecznościowy. Na tle zdjęcia Einsteina widnieje napis o następującej treści: „The thing about smart motherfuckers is they sound like crazy motherfuckers to dumb motherfuckers”. Spostrzeżenie, mimo swobodnych środków wyrazu, jest błyskotliwe, a płynące z niego wnioski są ponure. Po pierwsze, większość z nas nie jest zdolna do wybiegania myślami poza bieżącą prozę życia. Niekoniecznie dlatego, że jesteśmy tak ciężko zarobieni. Częściej wskutek – tak to nazwijmy – pewnego intelektualnego lenistwa. Po drugie, istnieje gigantyczne rozwarstwienie (umysłowe, majątkowe, przedsiębiorcze itp.) między ludźmi, którzy wykuwają przyszłość, a tymi, którzy są w nią „wprowadzani” – pod dyktando tych pierwszych. Nie trzeba chyba dodawać, że do tej pierwszej kategorii zalicza się garstka osób, a do drugiej – większość światowej populacji. Cały tzw. postęp ludzkości napędzany jest przez – posługując się poetyką memu – „szalonych skurwieli” i finansujących ich zleceniodawców (jeszcze bardziej szalonych skurwieli). Podczas gdy „pozostała część równania” doznaje iluzji bycia beneficjentem cywilizacyjnego skoku. Mówiąc prościej: większości ludzi wydaje się, że kasta zwariowanych „mózgowców” odwala za nią skomplikowaną robotę stworzenia raju na ziemi za pomocą dobrodziejstw technologii. Niestety mentalnym nastolatkom (dumb motherfuckers) – zarówno w drugiej, piątej, jak i każdej innej dekadzie życia – zafascynowanym ajpadami, dżipiesami i google glassami nie przyjdzie do głowy, że kierunek w którym zmierzamy prowadzi na południe od Edenu. Tym bardziej, że kurs, na jakim się znajdujemy, to efekt ich rezygnacji z zainteresowania biegiem wydarzeń innym niż prywatny bieg po wypłatę.
Postęp technologiczny sprzedawany jest publice w tonie kusząco-sensacyjnym. W umysłach odbiorców przyjmuje on formę radosnych nowinek z pogranicza sci-fi. Do tego dochodzą atrakcje w postaci konkretnych wynalazków (ajpady, dżipiesy i google glassy) – dawkowane stopniowo za pośrednictwem rynku i pomagające oswoić konsumentów z gigantyczną przemianą jakościową zachodzącą w życiu społecznym. To pogodne, a miejscami hurraoptymistyczne oblicze technologii, lansowane m.in. za pomocą zapowiedzi o patentach na nieśmiertelność, przesłania rzeczywistość całkowicie mroczną. Cóż w niej takiego posępnego? Nie tylko to, że pogrążamy się w zależności od technologii. Nie tylko to, że pogrążamy się w zależności od ludzi zarządzających technologią. Ale również to, że ludzie zarządzający technologią pogrążają się w zależności od swoich wytworów.
A współczesna technologia to nie warsztat Adama Słodowego, tylko gigantyczne monstrum służące do przeobrażania świata i poszerzania władzy nad ludzkim mrowiskiem. Nie tylko za pośrednictwem supernowoczesnych środków produkcji, ale przede wszystkim za pośrednictwem infrastruktury telekomunikacyjnej (systemy satelitarne, sieci nasłuchowe, internet rzeczy) – wykorzystywanej do sterowania zachowaniami masowymi i kreowania naszej codzienności. Jaki wpływ ten poręczny i jakże kuszący zestaw narzędzi ma na ludzi, którzy są jego dysponentami? Udzielając odpowiedzi na to pytanie, warto pamiętać, że wśród czołowych inspiratorów oraz ideologów XX-wiecznych totalitaryzmów brylowali przedstawiciele elit, m.in. naukowych, odznaczający się dużą wrażliwością intelektualną.
Pan Dobrodziej