***
W naszym angielskim domu prawdziwa rewolucja – ktoś podkablował „Turbana” do councilu, że w budynku zalęgło się robactwo, że są problemy z ciepłą wodą, a nierzadko z wodą w ogóle, generalnie – syf. Wcześniej też nie było super, ale w takim natężeniu jeszcze nigdy. Poza tym „Turban” ciągle straszy nas podwyżkami, mam tu na myśli długoletnich lokatorów, bo nowi płacą już według nowych stawek. Ta rewolucja, to generalny remont na taką skalę, jakiej ten budynek w ciągu ostatnich 200 lat -bo tak, mniej więcej, metrykę ma nasze lokum - jeszcze nie widział. Urzędnicy z councilu powiedzieli „Turbanowi”, że jeśli chce wynajmować mieszkania ludziom, to muszą mieć one określony standard. „Turban chciał być sprytny i stwierdził, że nie chce, ale urzędnicy odrzekli mu, że jeśli nie chce, toi tak musi wyremontować, bo wszyscy wokół już to zrobili. Jakoś mi go nie żal.
Na czas remontu właściciel posesji powinien zapewnić inne lokum swoim lokatorem. Początkowo mieliśmy zamiar z tego prawa skorzystać, ale „Turban” przebłagał nas, obiecując, ze przez ten czas nie będzie pobierał czynszu. Z naszą decyzją wiązała się pewna niedogodność, taka mianowicie, że wskutek działań budowlanych dom był pozbawiony ścian oddzielających poszczególne pokoje od siebie. W naszym przypadku, było to co najmniej dwutygodniowe pomieszkiwanie z Viktorią i z Benem w jednym pomieszczeniu. |Perełka chciała, żeby w miejsce wyburzonej ściany zawiesić przynajmniej jakieś zasłony, ale inspektor nadzoru, straszny formalista, nie zgodził się na to. Ja – w sumie – nie miałem nic przeciwko temu, bo taki stan rzeczy tworzył zupełnie nowe realia – jednym słowem mogło być ciekawie, zważywszy na to, że byliśmy skłóceni z Viktorią i Benem.
***
Od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie założeniu własnej firmy budowlanej. Z tą myślą zacząłem inwestować w sprzęt, a ściślej w tzw. elektronarzędzia. Zainwestowałem też w reklamę i pojawiłem się na jednym z popularnych, brytyjskich portali ogłoszeniowych. Treść ogłoszenia była dowcipna, ale nie za dowcipna, żeby nie odstraszać wesołkowatością. Podałem nie tylko numer komórki, lecz również telefon domowy (to budzi zaufanie) oraz godziny w których można dzwonić. Tłem ogłoszenia była fotografia zgrabnej kobiety w roboczym uniformie, na drabinie, z wałkiem malarskim w ręku. Po dwóch godzinach miałem sześć telefonów w sprawie remontów i to od zaraz. Rozmawiając ze zleceniodawcami kierowałem się przy tym zasadą, którą wpoił mi mój brat, doświadczony przedsiębiorca na brytyjskim rynku budowlanym. Zasada o charakterze dyskryminacyjnym niestety, ale jak się wkrótce przekonam, słuszna. Polega ona na nieprzyjmowaniu zleceń od nie-Anglików. Zahacza to o rasizm, ale z drugiej strony zaoszczędza wielu problemów, głównie natury finansowej. Rzecz w tym, że klienci nieangielscy są niesolidni, nie dotrzymują umów. Wiem, że to generalizacja, bo na pewno istnieją i tacy, którzy są solidni, tyle, że mój brat przez 15 lat na takich nie trafił. Oczywiście, mógł mieć pecha, ale ja wolę nie sprawdzać.
Pierwsze trzy propozycje odrzuciłem, bo klienci mieli orientalny akcent, a na dodatek – dwóch, z tych trzech było przekonanych, że ta laska co widnieje na mojej reklamie, tylko chwilowo ma ten uniform na sobie, że jak zacznie malować na dobre, o szybko go zdejmie. Jeden z nich zapytał nawet czy nie mogłaby mu pomalować ścian biustem – dobrze, by zapłacił. Kiedy mu powiedziałem, że nasz zespół jest wyłącznie męski, a laseczka, to chwyt reklamowy – szybko się wyłączył. Swoją drogą nie byłby to zły pomysł – panie malujące ściany piersiami. Spojrzałem na „Perełkę” - ma niezły kawał biustu... gdyby ją tak puścić na drabinę... Niewiele myśląc zagadnąłem ją, czy byłaby skłonna do czegoś takiego? Opowiedziała, że tak pod warunkiem, że ja malowałbym u pań i dodała złośliwie: - Gdybyś miał czym oczywiście. Pozostałe trzy propozycje przyjąłem – jedna wysłana esemesem, a następne dwie, to telefony. Pierwszy dotyczył budynku na Kensington, drugi na Wandsworth. W pierwszym przypadku angielszczyzna zleceniodawcy była nienaganna i wyszukana, w drugim również, tyle, że wymowa była gorsza, ale rozmówca na samym wstępie przeprosił wyjaśniając, że jest Szwajcarem.
Pierwsze zlecenie dotyczyło włoskiej restauracji na Angel. Włoska, czyli właściciel jest Włochem, czyli nie-Anglik. No, ale zachodni Europejczyk, więc może nie będzie źle. Włożyłem marynarkę, związałem włosy, zdjąłem kolczyk i naszyjnik z czaszkami, bo może to jakiś konserwatywny człowiek, ten właściciel. Restauracja była włoska, czyli... turecka, to znaczy właściciel i cała obsługa, to Turcy, z włoskich potraw była tylko włoska woda mineralna, ale sam lokal bardzo elegancki, by nie rzec „posh”. Pracy nie było dużo, na jakieś trzy dni, dla jednej osoby – wymalowanie witryny na zewnątrz i od wewnątrz. Wcześniej należało zedrzeć stary lakier. Podałem cenę – 350 funtów, która została zaakceptowana. Natychmiast pochwaliłem się bratu, a ten zapytał o narodowość kontrahenta, kiedy usłyszał, że to Turek, powiedział: - No to masz pecha. Miał rację niestety, następnego dnia, kiedy pojawiłem się tam o ósmej rano, właściciel poinformował mnie, że rezygnuje, chyba, że przystanę na 100 funtów. Oczywiście nie przystałem. Prosto stamtąd udałem się na Kensington. Właściciel też nie był Anglikiem, lecz Niemcem, rodowitym zresztą. Praca - co najmniej - na dwa tygodnie, dla dwóch osób. Po 15 funtów za godzinę pracy. Nie mrugnął nawet okiem i jeszcze zaliczkę dał (choć nie prosiłem) a przecież pierwszy raz na oczy mnie widział...
Janusz Młynarski, Polish Review