Fatamorgana kotwicy
Do sytuacji dzieci polskich migrantów z unijnej fali otwierania rynków pracy najlepiej odnosi się teoria dzieci trzeciej kultury. Termin „Third Culture Child” został stworzony w latach 50. ubiegłego wieku przez amerykańską antropolog Ruth Hill Useem i początkowo odnosił się głównie do dzieci uchodźców, potomstwa ambasadorów, urzędników państwowych, przedsiębiorców, wojskowych, misjonarzy. Do połowy lat 90. ubiegłego wieku spojrzenie na zjawisko dzieci migrantów było dość wąskie. Myślano o nich głównie jako o ofiarach wojen lub migracji ekonomicznych spowodowanych biedą w krajach pochodzenia. Dzisiaj socjolodzy, psycholodzy i antropolodzy rozszerzają ten termin także na potomstwo nowych emigrantów nie tyle uciekających przed biedą, ile szukających lepszej, bardziej stabilnej sytuacji ekonomicznej, szansy awansu i rozwoju. I co ważne, dzieci, które wraz z nimi migrują, są inne niż te ze starszych pokoleń. Wychowują się w globalnej kulturze i na pierwszy rzut oka może się wydawać, że kulturowy miszmasz im nie przeszkadza, że mogą swobodnie odnaleźć się w każdym miejscu. – W rzeczywistości, kiedy dojrzewają, zaczynają zastanawiać się nad swoją tożsamością. I potrzebują w miarę jasnego punktu odniesienia do tego, kim są. Może wydawać się niezwykle atrakcyjne być dzieckiem trzeciej kultury, mieszkać na pięciu kontynentach świata, znać kilka języków. Tyle że te dzieci jako dorośli mają problem z identyfikacją i odpowiedzią na rutynowe pytanie: „Skąd jesteś?” – mówi profesor Grzymała-Moszczyńska. – Do mnie już trafiają, choć nie jestem psychologiem klinicznym ani psychoterapeutą, rodziny z takimi problemami, z trudnościami w odnalezieniu się – dodaje.
Podobne obserwacje ma Alicja Kaczmarek, kierownik Polish Expats Association, organizacji pomagającej Polakom w odnalezieniu się w nowej kulturze. Zauważyła, że 40–50-letnie potomstwo emigracji powojennej teraz zaczyna szukać własnych korzeni. Ludzie ci przychodzą na kursy języka polskiego, chcą posłuchać o kulturze. Odzywa sie w nich po latach jakiś niedosyt i próbują go zaspokoić. Dzieci trzeciej kultury często cierpią na fatamorganę kotwicy – zjawisko polegające na poczuciu straty, konieczności powrotu do jakiegoś miejsca, dążeniu do wyjazdu do innego kraju, nawet jeśli pojawia się szansa zamieszkania na stałe tam, gdzie akurat są.
Wigilijna ryba
Jak przyznają psychologowie, wiele zależy od rodziców dzieci przeniesionych w nową kulturę. A postawa Moniki Dąbrowskiej i Małgorzaty Norek-Klos wcale nie jest aż tak powszechna. Podejście do tego, jak wychowywać dzieci na emigracji, jest bardzo różne, bo nie ma wzorca. Dla rodziców jest to nowa, nierozpoznana sytuacja. Wiele zależy od tego, jaki był powód wyjazdu. Jeżeli chodziło o poszukiwanie lepszego świata, to rodziny mogą się wstydzić swojej polskości. – Nie chcą rozmawiać na ulicy w ojczystym języku, bo źle się z tym czują. Unikają szkoły, do której chodzą ich dzieci. Nie mają poczucia pewności siebie i to niestety przekazują synom i córkom – mówi Alicja Kaczmarek. Są nawet tacy, którzy rezygnują z obchodzenia świąt na polską modłę, bo wolą się nie wyróżniać. Dzieci czują się zagubione, bo nie wiedzą, jaki mieć stosunek do języka rodziców. To zdaniem Kaczmarek ogromny błąd. – Dziecko nie powinno się wstydzić głośno powiedzieć, nawet jak koledzy będą się z tego śmiać, że w Wigilię jadło rybę, a nie indyka. Duma z własnej kultury jest naprawdę bardzo ważna – tłumaczy Kaczmarek.
Zdaniem psycholog Justyny Michałowskiej, która zajmuje się problemami rozwoju dzieci i wychowaniem dziecka dwujęzycznego, problem z językiem nie polega tylko na tym, czy ktoś umie mówić poprawnie, czy nie. Wiadomo, że na emigracji język ubożeje. Tym bardziej że dzieciaki słyszą go przede wszystkim od rodziców – nie mają możliwości podsłuchania, jak mówi ich babcia, nauczyciel w szkole czy ludzie w autobusie – są zdane na ten zasób słownictwa i styl, jakim posługują się ich rodzice. Jednak sprawa jest znacznie głębsza. Z językiem wiąże się bowiem poczucie tożsamości. Nie da się go dobrze nauczyć, jeżeli za tym nie podąża głębsza znajomość kultury i kontekstów językowych.
Językowy rozjazd
Kolejny problem z językiem zaczyna się, gdy dziecko już zna angielski, a rodzice nie. A takich osób, jak wynika z obserwacji Alicji Kaczmarek, jest sporo. Opowiada historię pewnej nastolatki, która na pytanie, czy lubi szkołę, odpowiedziała z entuzjazmem, że uwielbia. Powód? Bo tam może poczuć się dzieckiem. A kiedy wraca do domu, musi wydorośleć, ponieważ jako jedyna w rodzinie mówi po angielsku. Rodzice sadzają ją więc przy telefonie, żeby dzwoniła do urzędów, do banków, do lekarzy. Niby chodzi tylko o tłumaczenie, ale dziewczynka wie, że jak źle coś powie, mogą rodzicom nie dać pożyczki w banku albo lekarz wyda mamie złą receptę. – Często chodzi o sprawy, którymi dzieci nie powinny być obarczane. To jest zbyt duża odpowiedzialność – mówi Małgorzata Demetriou, pracująca w Wielkiej Brytanii pracownica społeczna i autorka książki „Droga Gosiu/Dear Gosia” z listami, które dostała od dzieci mieszkających w Wielkiej Brytanii. Ale z tego rodzice nie zawsze sobie zdają sprawę.
To niejedyny problem, jaki wynika z rozjechania językowego między dziećmi a ich rodzicami. Rodzice, którzy nie znają angielskiego i nie radzą sobie z tą sytuacją, za słabo angażują się w życie szkolne. A to, jak mówią eksperci, jest bardzo istotne, bo specyfika brytyjskiej edukacji polega właśnie na tym, że rodzice znacznie bardziej niż w Polsce uczestniczą w tym, co się dzieje w szkole. Na przykład w przygotowaniu przedstawień – praca nie praca, przygotowują stroje, ustawiają dekoracje. – Polacy, szczególnie ci, którzy nie znają języka albo znają słabo i wstydzą się tego, szkoły unikają i w nic się nie angażują – opowiada Kaczmarek. A dzieci wstydzą się wtedy za rodziców.
Z kolei w często wybieranych przez emigrantów szkołach katolickich trzeba uczestniczyć też w życiu kościelnym. Brytyjczycy to wiedzą. A Polacy lubią dowieźć pociechę na nabożeństwo i zniknąć. – I to też odbija się na tym, jak dzieci są traktowane przez rówieśników – dodaje kierownik organizacji Polish Expats Association. Kiedy pyta dorosłych, dlaczego nie uczą się angielskiego, mówią, że nie jest im potrzebny. Żyją w polskich gettach, chodzą do polskich sklepów, nawet nie wychodzą do innych dzielnic, bo ich enklawa im wystarczy, a praca, którą wykonują, nie wymaga pogłębionej znajomości języka. Efekt jest taki, że na wywiadówce dowiedzą się o swoim dziecku tyle, ile ono samo przetłumaczy z rozmowy z nauczycielami. A kiedy zaprosi ono do domu kolegów, mama nie wie, o czym rozmawiają. Aż nadchodzi taki moment, że nieznającym angielskiego rodzicom trudno jest porozumieć się z własnym synem czy córką. Szczególnie kiedy dzieci zaczynają dorastać. – Nastolatki przeżywają burzę hormonów, rządzą nimi emocje, a trudno będzie im o tym opowiedzieć, bo będzie im brakować słów, a także wspólnego języka z rodzicami – mówi Justyna Michałowska.
Niezasymilowani emigranci nie tylko nie znają języka, ale też niuansów kultury brytyjskiej. A te mają ogromne znaczenie. Chociażby przy organizowaniu urodzin dla dzieci. Zwyczaj podpowiada, że w przedszkolu zaprasza się całą grupę wraz z rodzicami. Dla wszystkich, także dla dorosłych, trzeba mieć przygotowany poczęstunek. Przy wyjściu zaś każdy maluch dostaje choćby symboliczny prezent. A polscy rodzice zapraszają wybrane dzieci bez rodziców. I ich pociecha znowu ma powód do wstydu.
Żeby unikać takich sytuacji i pomóc Polakom w integracji, organizacja Polish Expats Association uczy ich, na czym polegają różnice. Robi to w ramach swojego projektu współfinansowanego z funduszu BBC „Children in Need”, który ma na celu zapewnienie przyjaznego środowiska do rozwoju dzieci oraz wsparcie ich rodziców w adaptacji w nowym środowisku kulturowym.