Piszę z perspektywy „radiowca”, bo telewizora nie używam od kilkunastu lat. No, chyba że goszczę Tu i Tam. W takich miejscach czasem trafi się panoramiczny ekran w plastikowej oprawie, zapodający kolorowe eciepecie – i wówczas zdarza mi się ulegać magnetyzmowi telewizji. Albo raczej pilota, bo zamiast skupić się na jednym kanale, zappuję po wszystkich dostępnych, jak dziesięciolatek z ADHD. Telewizji nie oglądam z kilku powodów. Poza tym, że nie mam telewizora, jeszcze dwa są zasadnicze. Po pierwsze, nie lubię narzuconych treści, a z ramówką telewizyjną trudno jest polemizować. Po drugie, lubię treści. A telewizja, zamiast słać je eterem do teleodbiorników, niczym czarna dziura pożera nasz czas, uwagę i – no właśnie – naszą wiedzę o świecie. Tę, którą zdobywamy na drodze doświadczenia, refleksji, rozmów z wartościowymi ludźmi i czerpania informacji z wartościowych źródeł, np. niektórych książek.
Do pewnego momentu myślałem, że z radiem jest inaczej niż z telewizornią. Wszak radio oddziałuje tylko na jeden zmysł i wymaga od odbiorcy większego skupienia niż udźwiękowione obrazki, w które można się bezmyślnie wślipiać – po prostu nie może być równie skretyniałe co telewizja. (Yhm, właśnie sobie przypomniałem o istnieniu RMF Maxx, Chilli Zet i innych superstacji, w których 24/24 dudni ciężkie dicho i siermiężny pop.) Może nawet specjalnie o tym nie myślałem, po prostu przyciskałem czerwony guzik w mojej stuletniej unitrze, a głośnik wyburkiwał, co mu fale doniosły. Nie powiem, że słuchałem tego z uwagą. Radio nastawiam bowiem wyłącznie podczas wykonywania czynności gospodarczych, jak gotowanie i zmywanie (innych czynności gospodarczych w zasadzie nie wykonuję), które wymagają głębokiego skupienia. W takich sytuacjach wyłapuję co piąte zdanie płynące z unitry, co pozwala mi zachować spokój ducha. Zdarzają mi się jednak chwile podzielności uwagi, kiedy krojąc pomidora, potrafię podążać za głosem spikera odczytującego wiadomości.
Taka przygoda spotkała mnie ostatnio podczas szatkowania kapusty. Była to przygoda niczym z „Alicji w krainie czarów”, bo wydało mi się, że trafiłem do bajkowego świata, w którym rzeczy działają na opak. Pierwszy program Polskiego Radia nadał serwis informacyjny, w którym zaprezentował niusy wagi supercieżkiej. Jeden dotyczył udaremnionej próby przemytu narkotyków z Tajlandii, drugi pijackiej burdy w kraju albo za granicą, trzeci – zatrzymania pijanego Polaka z „działką” marihuany bodajże w Irlandii, czwarty wypadku drogowego. Było coś jeszcze na temat pobicia albo pijaństwa, a poza tym – może jeden nius ocierający się o bardziej dostojne aspekty życia społecznego, ale... Nie, chyba zresztą nie. Po prostu jeden ściek informacyjnych mętów. Nie monitoruję odgłosów własnej kuchni, dlatego odtwarzam to z pamięci, ale – jak bum bum – stałem przez minutę jak wryty i chyba nawet zacząłem coś do siebie gadać.
Wówczas dotarło do mnie, że kierunek, w jakim zmierzają media publiczne i duże komercyjne, to totalne unicestwienie treści. Wszystkiego, co może być istotne dla świadomego życia obywatelskiego. To, co usłyszałem, szatkując kapustę, to nie wypadek przy pracy wydawcy serwisu. Niusy o podobnym ciężarze gatunkowym faktycznie dominują w działach wiadomości – telewizyjnych, internetowych, radiowych. Ale w internecie przynajmniej jest z czego wybierać. Gdy chcemy otworzyć sobie „okno na świat”, włączając TV lub radio, trafiamy na coś w rodzaju okienka w fastfoodowym drive-in, przez które otrzymujemy szybkiego hamburgera, tyle że informacyjnego. Danie, które – podobnie jak faktyczne bigmaki, naciukane stępiającą umysł chemią – docelowo ma uczynić z konsumenta kompletnego ułoma. Kogoś, kto nie będzie w stanie odróżnić faktu od faktoidu, niewspominając o trafnej interpretacji wydarzeń. A raz na cztery lata pójdzie dokonać „wyboru politycznego”, wrzucając głos do urny.
Pan Dobrodziej