Doznałem dziś (czyli kilka dni przed publikacją tego tekstu) radości, natykając się na informację, że Węgrzy wymierzyli kopa Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu. Mówiąc kulturalniej, rząd Orbana zamierza przed czasem – do końca bieżącego roku – spłacić 2,2 miliarda pożyczone od „międzynarodówki”, a następnie zamknąć węgierskie przedstawicielstwo MFW. Kultura kulturą, ale w relacjach z funkcjonariuszami MFW na miejscu byłby nie tyle kop, ile techniki rozliczeniowe sprawdzone podczas Rewolucji Francuskiej lub przynajmniej jakiś przytulny kamieniołomik. Jeśli ktoś zapomniał, jak działają instytucje w rodzaju Międzynarodowego Funduszu Walutowego lub Banku Światowego i im podobnych finansowych szantażystów, to spieszymy przypomnieć.
Mianowicie pożyczają one duże sumy krajom w potrzebie pod odpowiednio sprytnymi warunkami. Według oficjalnej wykładni spełnienie tych warunków ma pobudzić do życia gospodarkę kredytowanego państwa, co następnie pozwoli mu spłacić zadłużenie. Oczywiście z odsetkami, niebagatelnymi przy kwotach takich pożyczek. Zazwyczaj cała impreza sprowadza się do wpuszczenia na rynek dłużnika międzynarodowych korporacji i zezwolenia im na działanie w modelu róbta, co chceta, a zyski transferujta za granicę. Czasem zresztą zabawa w transfery czy inną inżynierię finansową nie jest konieczna, bo korporacje zwalniane są z podatków lub płacą śmiesznie niskie stawki. Mechanizm najlepiej sprawdza się w państwach Trzeciego Świata, gdzie koncerny z łatwością dogadują się z lokalnymi kacykami. W efekcie satrapowie dostają góry szmalu za udostępnienie przyjaciołom z Zachodu złóż surowców naturalnych albo ogromnych połaci ziemi pod plantacje kawy czy innych bananów. Korporacje oczywiście wyciskają z tego interesu, ile się da, a ich CEO opowiadają sobie dowcipy na temat takich odlotów euroatlantyckiego socjopiaru, jak prawa człowieka czy ochrona środowiska. Miejsca pracy, które powstają na okoliczność tego typu „inwestycji”, pod względem warunków zatrudnienia porównywalne są do „posad” na plantacji bawełny w Luizjanie w XIX w. Mówiąc bardziej obrazowo, modus operandi międzynarodowych waluciarzy użyźniających glebę pod interesy swoich korporacyjnych kumpli to działanie trochę na zasadzie: pożyczę ci do końca tygodnia kasę na procent, tylko przepisz na mnie swoje mieszkanie.
Jeśli ktoś by pomyślał, że ta technika trzepania kokosów sprawdza się tylko w Hondurasie czy Angoli, byłby oczywiście w grubym błędzie. Niedaleko zresztą szukać – polski dług publiczny rośnie w tempie 10 miliardów miesięcznie i aktualnie wynosi niemal bilion złotych (według innej rachuby, uwzględniającej zadłużenie ukryte, 3 biliony). Czasy Gierka to pikuś w porównaniu z rzeczywistością Rostowskiego. Bo nad Wisłą kradną nie tylko „Ruscy”, wykorzystując stare (nowe zresztą też), sprawdzone kontakty, seryjnych samobójców, kwity i inne takie, ale również czołowi machlojkarze finansowi z Zachodu, którzy wiedzą nie gorzej od „Ruskich”, jaki guzik przycisnąć albo numer wykręcić, żeby forsa płynęła w pożądanym kierunku. Dlatego stan na dzisiaj jest taki, że nasza gospodarka już dawno została oddana w pacht – lub nawet na własność – międzynarodowym konglomeratom.
Ten mechanizm ekonomicznego podboju działa podobnie na całym świecie: zadłużyć słabych, wykorzystując ich bieżące potrzeby oraz dyspozycyjnych, skorumpowanych lokalnych decydentów, a potem zagrabić, ile się da, przejmując zarazem stery władzy w rozkradanym kraju za pomocą metod zakulisowych.
Tylko trudno o tym usłyszeć na mieście. Bo międzynarodowych lichwiarzy stać na własne tuby medialne, by za ich pomocą przekonać publikę o swoim nieistnieniu. A gdyby trzeba było znaleźć winnych – zawsze można wskazać na abstrakty.
Pan Dobrodziej