
Tygodnik „Newsweek”, zarządzany przez moją ulubioną dziennikarską krynicę mądrości w osobie Tomasza Lisa, wyrąbał na okładkę zdjęcie godne Freeones.com: naga pani wciśnięta między dwóch równie nieodzianych facetów. Obrazek ostemplowany jest zajawką o treści: „Seksualne wielokąty. Poliamoria: nowa moda czy prawda o związkach?”. Cokolwiek sądzi na ten temat nadredaktor Lis, moda wcale nie jest nowa. Bo przecież już w latach 20. w Związku Radzieckim seks bez zobowiązań odpowiadał oficjalnej linii władzy w dziedzinie obyczajowej. Zalegalizowano wówczas związki homoseksualne, uproszczono procedury rozwodowe i ślubne, które sprowadzały się do podpisania świstka papieru w odpowiednim urzędzie, a w odniesieniu do stosunków intymnych promowano koncepcję „szklanki wody”, w myśl której zaspokojenie libido powinno być równie łatwe jak łyk H2O. Obyczajową śrubę przykręcił Stalin w ramach kompleksowego zamordyzmu, ale już w latach 60. odkręciła ją rewolucja kulturowa – tym razem na Zachodzie – postulując zastąpienie tradycyjnych więzi rodzinnych relacjami towarzyskimi w modelu każdy z każdym. Dziś to właśnie uczestnicy „rewolty młodzieżowej” z roku 68. nadają ton polityce kulturowej w Europie i za Oceanem. Znamiennym tego przykładem jest dobry funfel Adama Schechtera, ups: Michnika – europoseł Daniel Cohn-Bendit, znany m.in. z tego, że w swojej autobiografii dość bezceremonialnie przyznał się do skłonności pedofilskich. Mając takich sterników u władzy, trudno się dziwić, że dziś dzieci w niemieckich czy skandynawskich przedszkolach uczone są technik masturbacji. To nie pojedyncze przypadki aberracji – taki program wdrażany jest z rekomendacji UNESCO!
Skąd bierze się ta seksualna psychoza? By lepiej zrozumieć jej kontekst, warto obejrzeć na „Tubce” wykład Jurija Bezmienowa. To radziecki dysydent, zmarły w 1993 r., który – jak to radzieccy dysydenci – przybliżył Zachodowi tajniki działania komunistycznej „piątej kolumny”. Bezmienow w prostych słowach wyjaśnia, jak we współczesnym świecie działania militarne zastępowane są miękką formą dywersji kulturowej. Powołuje się przy tym na autora „Sztuki wojny” Sun Zi, który już w VI w. p.n.e. radził, by „zwyciężać bez konieczności podejmowania walki”. Rosjanin przekonuje, że jego rodacy podstępnie zatruwają Zachód wyziewami (neo)marksistowskiej kontrkultury, by obezwładnić wolę i umysły poczciwych Europejczyków i Amerykanów. Zgadzam się z nim co do mechanizmów. Sądzę jednak, że ta dywersja nie jest nadzorowana z Moskwy i obliczona na cichą konkwistę Zachodu. To po prostu stosowana przez wszystkie rządy (i tych, którzy rządami zarządzają) ponadideologiczna metoda ujarzmiania społeczeństw – przez osłabienie moralne, rozleniwienie, demoralizację. Wtłaczanie do głów wzorców zachowań opartych na folgowaniu popędom i tłumieniu refleksji oraz poczucia odpowiedzialności. Z prostych powodów: ludzie pozbawieni zdolności myślenia refleksyjnego stają się stadem, operującym mózgami jedynie w celu zaspokojenia doraźnych potrzeb. Nie są w stanie przewidywać długofalowych konsekwencji swoich czynów, ani przekroczyć horyzontu własnych egoistycznych interesów. A ludzie zabiegający jedynie o własny pożytek, nie potrafią działać w interesie wspólnoty – sprzecznym z interesem władzy, czyli „wyalienowanej” ze społeczeństwa grupki hochsztaplerów, którzy uprawiając samowolkę za naszymi plecami, coraz bardziej przykręcają nam śrubę. Ta moralna „dekompozycja” jednostek i społeczeństw dotyczy nie tylko płaszczyzny seksualnej, ale całości postaw życiowych, coraz bardziej ograniczających się do pogoni za doznaniami zmysłowymi.
Mój mały lament nad szmatławą okładką szmatławego tygodnika to nie głos z ambony, tylko – w co głęboko wierzę – głos pragmatyzmu. Bo, po pierwsze, trzeba mieć umysłowość królika, by sądzić, że „wolna miłość”, czyli pospolity, proszę wybaczyć, pierdolnik, da nam szczęście i spełnienie w życiu osobistym. Po drugie – nie trzeba mieć umysłowości Platona, by pojąć, że wylewająca się z każdego kąta promocja hedonizmu jest niszcząca dla świata wartości, w którym człowiek pełni funkcję trochę bardziej doniosłą niż maszyna konsumpcyjno-rozpłodowa.
Pan Dobrodziej