Mnie intrygowało dlaczego facet potrzebował ogrodnika, do tak błahej czynności. Właśnie się pojawił. Niewysoki, szczupły, uśmiechnięty. Mariusz przedstawił nas sobie. Mężczyzna miał na imię Paul, jest prawnikiem w jednym ze znanych banków (akurat w tym, którego bardzo nie lubię). Za dwa tygodnie wybiera się, wraz z rodziną, na dwuletni kontrakt do Singapuru. Na ten czas chciałby wynająć swój dom, żeby nie stał pusty. Odnowił już w środku wszystkie pomieszczenia, a teraz chciałby zrobić co trzeba w ogrodzie, lub raczej ogródku - był to areał tak skromny, że ledwie mieściła się tam nasza ekipa. Nie ukrywał, że nie chodzi mu o generalne porządki, lecz raczej o kosmetykę. Już miałem się zapytać po jakie licho mu ogrodnik, ale zdałem sobie sprawę, że byłoby to równoznaczne ze strzałem w stopę, i to moją, niestety. Z drugiej jednak strony, miałem opory, by powiedzieć mu, że jest roboty na dwa dni co najmniej, tym bardziej, że dla ogrodnika nic tu nie było do roboty. Chyba, że Paul myślał, że jak się cokolwiek robi w ogrodzie, nawet grabi trawę, to trzeba być „gardenerem”. Mariusz zauważył moją, niezbyt pewna minę i szybko mnie wyręczył. Powiedział, że bardzo mu przykro, ale na kosmetyce się nie skończy, bo cały płot ledwie się trzyma i gdy tylko jeden panel się wymieni, to za miesiąc, lub dwa wszystko runie na ogród sąsiada, bo ogrodzenie było przechylone na jego stronę. Ja nabrałem odwagi i poparłem Mariusza, twierdząc, że lepiej wszystko zrobić od razu, rezygnując z pozornych oszczędności.
Słupki ogrodzenia były rzeczywiście nadbutwiałe, ale mogły jeszcze pełnić swą rolę, przez dziesięć lat, tylko, że o tym Paul już nie wiedział. Tymczasem Mariusz kuł żelazo, póki gorące opisując straszliwe skutki ewentualnego runięcia płotu. Przestraszony Paul ze zrozumieniem kiwał głową, zgadzając się ze wszystkimi sugestiami swojego rozmówcy. Tak więc cały płot do wymiany, praz obcięcie uschłego dwumetrowego drzewa,i grubości uda Maryli Rodowicz.
Przystąpiliśmy do rozbiórki płotu. Rozebranie jednego panelu zajęło nam pięć minut.
- Czy wyście się z ch... na łby pomieniali!? - wrzeszczał Mariusz. - Chcecie ten płot w 20 minut rozebrać?! Mówiłem, że powoli! Po jednej desce!
Odłamywaliśmy po jednej desce, łamiąc każdą na kawałki, ale Mariusz kazał je łamać na jeszcze mniejsze kawałki, a te na jeszcze mniejsze i dopiero kiedy już bardziej się nie dały, zabieraliśmy się za następne. I tak zeszło prawie dwie godziny. Akurat lunął deszcz, ale nie przejęliśmy się tym zbytnio, bo umówiliśmy się na dniówkę, więc za siedzenie też się należała zapłata, bo czy to nasza wina, że pada?
Padało cztery godziny, więc Mariusz z kimś tam pojechał po nowe panele, a ja wdałem się w rozmowę z Paulem, który poczęstował nas kawą i ciasteczkami. Zwierzył się, że ma problem, bo chce wywieźć kilka rzeczy do przechowalni: duży stół z kompletem krzeseł, oraz pianino, przy którym zasiadłem i zagrałem kilka „standarcików”. Ponieważ przekonał się, że jestem fachowcem nie tylko od ogrodnictwa, zapytał, czy instrument można przewozić w pozycji leżącej, tzn. położyć go „na plecach”. Odpowiedziałem twierdząco, uspokajając, że mechanizm młoteczkowy jest zamontowany na sztywno i nic się tam nie uszkodzi. Nieśmiało zapytał, czy mu pomożemy, że dodatkowo zapłaci. Ryzykując konflikt z Mariuszem odpowiedziałem, że ma to od nas gratis, bo i tak leje. Kiedy przestało wzięliśmy się do roboty – akurat zdemontowaliśmy jeden panel i ścięliśmy uschnięte drzewo. Z tym ścinaniem to spora przesada, po prostu kopnąłem je, a ono było tak spróchniałe, że się przewróciło. Sławek rozejrzał się czy nikt nie widzi, podniósł je i trzymając je w pozycji pionowej powiedział do mnie:
- Przynieś piłę. Oczywiści zapytałem w jakim celu? Odpowiedział:
- Udajemy, że rżniemy, zawsze to więcej czasu zajmie.
Więc udawałem. Później nieśliśmy je we czwórkę, sapiąc jak nieboskie stworzenia, choć dałaby sobie z nim radę jedna anorektyczka. Położyliśmy je na trawniku przed domem, ale na drugi dzień przynieśliśmy z powrotem, piłując na małe kawałki: - Będziesz miał do kominka – powiedział Mariusz do Paula. - Tak, tylko, że ja nie mam kominka – odrzekł Paul.
W sumie byliśmy tam trzy dni, zarobiliśmy po 200 funtów, a zleceniodawca był przeszczęśliwy, że tak niewiele go to kosztowało. Ja też czułem świetnie, nie tylko z powodu kasy, albowiem – jako osobnik traktujący wszelki wysiłek czy to fizyczny, czy to intelektualny, ze wstrętem, byłem z siebie dumny, że zmusiłem się do zrobienia czegoś pożytecznego.
Janusz Młynarski, Polish Review