Ten młodzieniec, którego Sławkowa ferajna, przy moim udziale, wypłoszyła z kuchni ma na imię Devi. Spotkałem go kilka dni później, przy drzwiach wejściowych – miał problemy z ich otwarciem. Była okazja, żeby go przeprosić i jednocześnie zrobić dobry uczynek czyli pomóc mu dostać się do środka. Wszyscy początkujący lokatorzy mają z tym problem – zawsze sporo się namęczą zanim drzwi staną otworem. Ci z dłuższym stażem wiedzą już, że wystarczy lekko wcisnąć klucz i dopiero wtedy obrócić.
Devi przyjechał niedawno z Dżajpuru, dużego miasta ( a czy w Indiach są w ogóle małe miasta?) w północno - zachodnich Indiach. W swojej ojczyźnie zdobył zawód księgowego, pracował jakiś czas w tym zawodzie, uzbierał trochę pieniędzy i przyjechał do Londynu, żeby zdobyć dyplom angielskiej uczelni, z księgowości rzecz jasna. Studia w UK, dadzą mu przepustkę do lepszego świata, choć właściwie on jest już w lepszym świecie, jako przedstawiciel najwyższej kasty w Indiach – braminów.
Devi opowiada bardzo ciekawie i barwnie, więc nic dziwnego, że przez kilka dni fatygowałem się do kuchni posłuchać jego opowieści, z których kilka niebawem przedstawię. Sporo dysput wiedliśmy na tematy religijne.
Zawsze jestem pełen podziwu dla ludzi o niezachwianej wierze, a Devi jest jednym z nich. Nie ma żadnych wątpliwości, niczego nie roztrząsa, to właściwie nie jest już wiara, lecz absolutna pewność. Ja przestałem bywać w kościele, od czasu kiedy mogłem już o sobie sam decydować, podobnie było z modleniem się. Fakt ten nie miał jednak żadnego związku z kwestią światopoglądu, wynikał raczej z tego, że w kościele zawsze było nudno, a nawet ponuro, modlitwy z kolei były tak monotonne, że dostawałem mdłości, choć z drugiej strony całkiem mile wspominam czasy kiedy byłem ministrantem, później członkiem kościelnej grupy rockowej, a wiele lat później – organistą.
Devi regularnie wstaje o czwartej rano. Zaczyna od modlitwy, później przez godzinę czyta któryś z rozdziałów Bhagawadgity, czyli świętej księgi hinduizmu, a jeszcze później, składa w ofierze swojemu bogu jogurt i krakersy, albo batoniki zbożowe – ma ołtarzyk w swoim pokoju, na którym to wszystko kładzie. Chciałem zapytać, czy bogu takie menu odpowiada, ale powstrzymałem się, żeby nie wyjść na prymitywa,w każdym razie codzienne śniadanie dla bóstwa kosztuje go około 100 funtów miesięcznie, z czego płynie wniosek, że jednak bardziej opłaca się być katolikiem, bo wystarczy położyć na tacy jakiś niski nominał i nikt się nie czepia. Z jednej strony nie wierzę, żeby bóg Deviego raczył się tymi śniadaniami, a z drugiej chyba jednak zjada, bo po co Devi kupowałby codziennie nowe pożywienie?
***
Podczas robienia zakupów spotkałem Sławka Satelitę. - Dobrze, że cię widzę, bo jest robota i bardzo byś się przydał. - Przyjdę wieczorem i powiem ci co i jak.
Robota? Ciekawe jaka? Do której bym się przydał. He, he, to ci dopiero, czy istnieje w ogóle taka robota, w której byłbym przydatny? Szczerze wątpię. Żeby Sławek był pijany, to jeszcze bym pomyślał, że coś bredzi, ale on był drastycznie trzeźwy.
Przyszedł do mnie wieczorem z niejakim Grześkiem. Już w progu przystąpił do rzeczy. Jakiemuś facetowi trzeba zrobić porządek z ogrodem, a ja - Sławek mi to przypomniał – nieraz chwaliłem się, że dobrze się na tym znam. To prawda, osobiście, własnymi rękami doprowadziłem do porządku wiele ogrodów i ogródków w Oksfordzie i nawet jeden niewielki park. Kocham zresztą tę pracę, a najbardziej wówczas, kiedy trzeba zrobić wszystko od podstaw – wykarczować, zrobić nowe ogrodzenie, nowy trawnik, albo zrekonstruować itp. Grzesiek miał już ekipę, ale zleceniodawca właściciel domu z ogródkiem na Chelsea zażyczył sobie ogrodnika i to właśnie ja miałem nim być.
Ubrałem się elegancko: granatowy szetland, pod nim błękitna koszula, ciemne spodnie, czarne sztyblety i czarny płaszcz 3/4 z kołnierzem w kratkę w biało – czarną kratkę Burberry (albo Blackberry – nie wiem, bo nie odróżniam) i ruszyliśmy w drogę. Na miejscu okazało się, że na to, co jest tam do zrobienia, wystarczy jedna osoba. Tymczasem nas było czterech. Chodziło o drobną rzecz – wymiana drewnianego panelu ogrodzeniowego.
Mariusz, nieformalny kierownik naszej ekipy pokiwał głową: No tak, roboty jest na pół godziny, ale my musimy zrobić tak, żeby tych godzin było szesnaście. Zero pośpiechu, powolutku, dokładnie, starannie.