Impreza u Sławka Satelity nie trwała zbyt długo, ale była bardzo intensywna. Uboga w formie co prawda, lecz nasycona treścią. Składała się z dwóch części: pierwszej - żałobnej i drugiej - radosnej. Żałobną opisałem tydzień temu (no już pisałem, że wiem, ale załóżmy, że tydzień może trwać czasem dziewięć dni), a dziś będzie o tej drugiej.
Pierwszą część zakończył gospodarz, czyli Sławek. Zakończenie w jego wykonaniu miało charakter bardzo lakoniczny i zrozumiały: - Dobra, koniec pierdolenia smutków– bawimy się, bo jutro do roboty. Jestem przekonany, że Sławek nie miał na myśli siebie, bo on akurat od pewnego czasu nie pracuje. Chyba, że uzna się za pracę jego jego codzienne wizyty w „Hillu”, gdzie spędza kilka godzin na grze w ruletkę. Gra i przeważnie wygrywa. Średnio trzy stówy na tydzień, czasem zdarzy się tysiąc albo i półtora. Dorota, jego dziewczyna już mu głowy nie suszy, że rzucił robotę w sklepie u Afgańczyka, bo Sławek co tydzień daje jej w prezencie stówę - reszta idzie na picie, dlatego ma chłopak, sporo kolegów. Kiedy nie pije, co też się czasem zdarza, wtedy kupuje coś do domu, ostatnio np. kazał sobie plazmę za 360 funtów.
Właściwie, to słowa Sławka nie mogły też dotyczyć pozostałych imprezantów, łącznie ze mną, bo zarówno oni, jak i ja, też już roboty nie mieli. No chyba, że Elena i Marisa, ale jak się okazało, miały wolne tego dnia.
Jak zabawa, to zabawa, Sławek puścił coś wolnego i ci, co siedzieli najbliżej Bułgarek, bezwzględnie ten fakt wykorzystali porywając je do tańca.
Pokój Sławka ma jakieś 10 metrów kwadratowych, z czego połowę zajmuje tapczan i szafa, fotel zahacza już o drugą połowę, więc żeby zrobić miejsce tańczącym musieliśmy się ulokować na tapczanie. Sebek znużony traumatycznymi przeżyciami i trunkiem natychmiast zapadł w chrapiący sen. Ja i Sławek raczyliśmy się „Sławnym Bażantem”. On gapił się w ściszony telewizor, w którym migały jakieś teledyski, a ja, na - okryty skąpą spódniczką, - tyłek Marisy, którym kręciła na wysokości moich oczu . Od czasu do czasu, dyskretnie zapuszczałem wzrok pod sukienkę, zupełnie nie mam pojęcia dlaczego, ale – w każdym razie - wykryłem, że ma białe majtki i dużą dziurę w rajstopach, w okolicach prawego pośladka.
- Polacy k.... powinni się trzymać razem, a się k..... nie trzymają, Cygan napier..... Polaka, a inni Polacy stoją się patrzą zamiast mu wje.....ć. - to krótkie przemówienie wygłosił Sebek, który na moment się przebudził i znów zasnął.
- Ma rację, dobrze mówi. - zgodził się Sławek – Wszyscy nas k.... biją, a my się jeszcze między sobą się napie.....y. Na dyskotece Polak nigdy nie fiknie do Murzyna albo Cygana, nawet jak ten go zaczepi i naubliża. Tydzień temu na Horn Lane dostałem wpier... od Cyganów i żaden z moich kolesi...
Nie było dane mu dokończyć, bo nagle drzwi się otworzyły i stanęła w nich Sławkowa Dorota.
-Co to k..., burdel jakiś ?! Zabierać te dziwki i wynocha!
Bułgarki choć znały trochę polski, nie znały słowa „dziwki”, bo prawdopodobnie pozbawiły Dorotę włosów. - A ten – wskazała na śpiącego Sebka, co tu robi na moim łóżku w tych brudnych szmatach?! Całe łóżko uje...ane! Jakkolwiek w kwestii domu publicznego i „dziwek” Dorota racji nie miała, tak w przypadku Sebka jej dezaprobata była całkowicie uzasadniona. Pogrążony w pijackim śnie Sebek, miał na sobie, utytłany błotem i cementem, „ferszelung”, oraz - pokryte zaskorupiałą zaprawą -obuwie, przez co bordowa narzuta, za którą dała 50 funtów wyglądała jak szmata wyjęta z betoniarki.
Inkryminowany osobnik nie reagował na żadne sposoby budzenia. Ocknął się dopiero, gdy Sławek wlał mu za kołnierz pół butelki koli. Zgarnęliśmy zaspanego Sebka, niedopitą butelkę „bażanta” i opuściliśmy pokój gospodarza imprezy. Już na korytarzu zdecydowaliśmy, że dopóki mamy jeszcze coś do picia, party należy kontynuować. Początkowo miałem zamiar uczynić to u siebie, ale zaraz przyszła mi na myśl Perełka, która za trzy godziny miała wrócić z pracy – nie chciałem, żeby powtórzyło się to, co u Sławka. Końcem końców uznaliśmy, że jedyna możliwość, to zainstalować się w kuchni. Zamiar wprowadziliśmy w czyn.
Przy obszernym stole siedział jakiś, nieznany mi, młody mężczyzna, o powierzchowności charakterystycznej dla mieszkańców półwyspu Indyjskiego. Myślałem, że to kolejny Pakistańczyk, ale nie – kilka dni później dowiem się, że to Hindus, choć różnica to prawie żadna, bo jeszcze kilkadziesiąt lat temu Pakistańczycy też byli Hindusami. Koleś rozmawiał z kimś przez Skype' a, bo stał przed nim laptop, a od do tego laptopa coś wykrzykiwał po swojemu, ale na widok rozczochranego jegomościa (czyli mnie) i kilku wygolonych na łyso osobników w sportowej odzieży, w okamgnieniu opuścił pomieszczenie. Przeniesione do kuchni, party już się nie kleiło. Sebek znów zasnął, tym razem na stole, a reszta towarzystwa biadoliła nad brakiem muzyki. Wypiliśmy to, co było do wypicia i zakończyliśmy imprezę. Ja poszedłem do siebie udawać, że na żadnej imprezie nie byłem. Perełka pozna prawdę dopiero dziś, po przeczytaniu tego.
***
Nie ustajemy w poszukiwaniu nowego lokum i z tego powodu udaliśmy się na South Greenford, jest to 40, a może nawet 41 strefa (oczywiście wiem, że Londyn nie ma tylu stref, więc proszę mnie nie poprawiać – piszę tak, żeby uzmysłowić, jak straszna jest to dla mnie odległość). Dlaczego wybraliśmy ów – dla mnie - londyński koniec świata? Perełka chciała zamieszkać pośród zieleni i ciszy, a ten South Greenford niby taki był, no i cena był też istotna – właściciel proponował dość względną cenę, tyle, że chciał 50 funtów zaliczki, bo chciał mieć gwarancję, że nie zostawimy go na lodzie.