Bogactwo to za dużo
Wyobraźmy sobie taką sytuację. Zarabiamy powyżej średniej krajowej, powiedzmy około 5 tys. zł netto. Mamy mieszkanie, na które trzeba było zaciągnąć 300 tys. zł kredytu na 30 lat. Mamy też samochód średniej klasy, taki za 50 tys. zł – też na kredyt. Te comiesięczne obciążenia razem ze stałymi kosztami życia – czynszem, opłatami za telefon, internet, paliwo do auta, żywność – zabierają nam około połowy dochodu. Na życie zostaje 2,5 tys. zł. Da się za to przetrwać, ale na pewno nie zaszaleć. A wciąż jesteśmy młodzi, chcielibyśmy się szybko dorobić, pożyć na poziomie, a nie od pierwszego do pierwszego.
I nagle, jak grom z jasnego nieba, spada na nas najszczęśliwsza wiadomość, jaką w życiu usłyszeliśmy. W wyniku kumulacji w Lotto – do wzięcia było 15 mln zł – pada jedna wygrana. Tylko nam udało się trafnie wytypować sześć liczb. Zawsze marzyliśmy o takiej chwili. Wirtualnie wydawaliśmy wyrwane losowi pieniądze długo przed tym, zanim zasiliły nasze konto. Nowy dom? Oczywiście. Porsche, ferrari, range rover, bentley – natychmiast. Kino domowe, zestaw audio, biżuteria, modne ciuchy – jasne. Superdrogi sprzęt sportowy – pewnie. Egzotyczna wyprawa – żaden problem. To wszystko i tak było już zaplanowane. Ale paradoksalnie, kiedy wygraną trzymamy w rękach, mogą się pojawić niezaplanowane problemy. Bo w pewnej chwili nie będziemy już wiedzieli, na co wydawać pieniądze. I przede wszystkim: po co.
Nieprawda? Z badań wynika, że nie należy stawiać znaku równości między takimi pojęciami jak szczęście i bogactwo. Jeśli ludzie bajecznie zamożni są szczęśliwi, to nie z powodu swojego stanu posiadania. Z kolei niezamożni po osiągnięciu pewnego, ale wcale niewysokiego progu zamożności, który gwarantuje zaspokojenie podstawowych potrzeb, stają się niezwykle zadowoleni z życia. Znacznie bardziej niż milionerzy, którzy w wyniku bardzo udanego kontraktu mnożą swój majątek na przykład z 20 do 25 mln zł. – Z pewnością nie jest tak, że bogatsi ludzie są szczęśliwsi – ocenia prof. Dominika Maison z Uniwersytetu Warszawskiego, właścicielka firmy doradczej Dom Badawczy Maison.
I tłumaczy to naukowo: wiele badań na temat relacji między dochodem a poczuciem szczęścia na poziomie społeczeństw pokazuje, że związek ten jest dość słaby. W ciągu ostatnich 50 lat w Stanach Zjednoczonych PKB na mieszkańca podniósł się trzykrotnie, a mimo to poziom satysfakcji życiowej jest wciąż na zbliżonym poziomie. Podobny brak połączenia krzywej dochodów i życiowego zadowolenia można obserwować również w innych krajach. Poczucie szczęścia nie wzrasta lub wzrasta tylko minimalnie w porównaniu z ciągłym powiększaniem się zamożności społeczeństw.
A zatem ktoś, kto się w życiu mocno wierci, brnie do wyznaczonego przez siebie celu bez względu na to, czy jest on w znaczeniu obiektywnym dobry czy zły, potrzebny czy zbędny, ktoś dążący do intensyfikacji przeżyć – np. poprzez zwiększanie dochodu i kolekcjonowanie nowych, w dużym stopniu zbędnych atrybutów majątku – wcale nie musi być finalnie szczęśliwszy od tego, który mając odmienne poglądy i potrzeby życiowe, opiera swój światopogląd na minimalizmie, jest wycofany, mniej aktywny, bardziej introwertyczny.
Krowie szczęście
Szczęścia nie da się zdefiniować z profesorskiej katedry, tak samo dla każdego, matematycznie. Ilu Polaków, więcej: ilu mieszkańców świata, tyle recept na szczęście, tyle życiowych dróg zmierzających w stronę zadowolenia. Nie warto zatem szukać jednego klucza. – Diogenes, a za nim Schopenhauer powtarzali, że człowiek szczęśliwy jest jak krowa. Poziom krowiego szczęścia bardzo łatwo wyznaczyć i osiągnąć. Krowie wystarczy bowiem, że nie jest brzemienna i od czasu do czasu ktoś ją wydoi – tłumaczy Jacek Santorski. – Tym samym na podstawie niektórych teorii człowiek szczęśliwy to każdy, kto nie jest nieszczęśliwy. A na szczęście składają się proste mechanizmy: minimum socjalne, minimum zdrowotne i inne minima – relacji, przynależności, godności. Nadbudowa może być już różna – dobre akty seksualne, doświadczenia podróżnicze albo kulturalne, komunia dziecka.