Będzie syn lub (nie)będzie córka
Grażyna jest zdecydowanym przeciwnikiem aborcji, bo jak mówi, zabrania jej tego światopogląd, na który główne złożyło się wychowanie w rodzinie o silnych tradycjach katolickich. Mimo tego ma takie doświadczenie na swoim koncie. Ma też za sobą nieudane próby zajścia w ciążę i kilkuletnie leczenie niepłodności, które przyniosło sukces w postaci dwójki synów, ale wcześniej zostało okupione stratą dwóch ciąż.
– Moja pierwsza ciąża trwała zaledwie 7 tygodni. Czekaliśmy na nią wiele lat, więc jej strata była bardzo bolesna. Niestety nic nie mogliśmy zrobić, ale być może udałoby się wiele zrobić w celu jej potrzymania – lekarzom na Wyspach, tylko że tutaj do pierwszego trymestru nie ma zwyczaju ratowania płodu. Taka naturalna selekcja. Jeżeli zaczyna się dziać coś niedobrego, to po wizycie w szpitalu odsyłają cię do domu i pozostawiają samą sobie. Widocznie płód jest wadliwy lub za słaby… i czekasz aż umrze twoje dziecko – powiedziała „Dziennikowi” Grażyna, dodając, że to absurdalna sytuacja, bo nie można przesądzać, że w wyniku kłopotów w pierwszej fazie ciąży musi narodzić się chore dziecko.
– To jest nieludzkie – dodaje – bo w tym kraju szanuje się tylko te narodzone dzieci. Nienarodzone są uprzedmiotowiane. Do trzeciego trymestru w ogóle nie ratuje się obumierającego płodu, a ponadto jest przyzwolenie, że do 24 tygodnia ciąży, ze względów zdrowotnych i społecznych, kobieta ma prawo poddać się aborcji. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale słyszałam o przypadkach, że usuwano ciążę ze względu na niepożądaną płeć dziecka, bo rodzice mieli już np. córkę i jako drugie dziecko chcieli mieć syna, a tu klops – natura zadecydowała inaczej. Dzieci narodzone w 24 tygodniu w wielu przypadkach mogłyby przeżyć w inkubatorze – stwierdziła Grażyna, która po dwóch latach od poronienia pierwszej ciąży znów spodziewała się dziecka – chcianego, planowanego, wyczekiwanego – co podkreślała w rozmowie z „Dziennikiem”.
– Jednak i tym razem nie mieliśmy szczęścia. Okazało się, że czeka nas jeszcze gorszy los niż za pierwszym razem. Zaszłam w ciążę, która rozwijała się prawidłowo… aż do 14 tygodnia. Potem okazało się, dziecko ma skomplikowane wady genetyczne, które nie są zespołem Downa, z powodu którego z pewnością nie usunęłabym płodu, ale te wady powodują, że płód lada dzień obumrze. Tak się stało. To był szok, a potem długa trauma, która pozostała we mnie do dziś, mimo że dochowałam się dwójki synów. Nosiłam przez następne dwa tygodnie w sobie obumarły płód, który miał samoistnie zostać wydalony z organizmu. Tak się nie stało i dzięki temu, że przyjaciel męża, Anglik, interweniował w tej sprawie w szpitalu, wykonano mi aborcję. Tego dnia byłam jedną z wielu kobiet, które w szpitalnej poczekalni czekały na zabieg. Pamiętam, że jedna z nich czytała książkę, inna rozmawiała przez telefon komórkowy, a trzecia przytulała się do swojego partnera. Jak gdyby nigdy nic –„ot było dziecko, nie chcę dziecka”, a we mnie się „gotowało” z żalu, złości, bo straciłam ponownie „kogoś”, na kim mi bardzo zależało – powiedziała Grażyna.
Małgorzata Bugaj-Martynowska, Dziennik Polski